7 lipca 2015

Podlaskie grzanie

Kontynentalny upał, który ogarnął Podlasie nie jest aż tak okropny, jak by się zdawało. Wczoraj mieliśmy ponad 35 stopni w cieniu, co na szczęście zmniejszył wieczorny deszczyk. Noce są także zaskakująco chłodne, temperatura spada 50-70 procent w stosunku do dziennej. Otwarte okno pozwala wtedy wystudzić wnętrze i ochłonąć od żaru. Przynajmniej tak się dzieje u nas na wsi i w naszej zagrodzie. Z trzech stron otoczonej lasami. Trzeba było tylko zreorganizować czynności codzienne.
Czyli przede wszystkim zmienić rytm dojenia i wypasu kóz. Widmo atakujących perszingów czyli bąków, czyli ślepaków jest dla mnie tak straszliwe, że bez szemrania, ani żadnego przysypiania zrywam się codziennie o 5.30. Aby wykonać konieczny poranny obrządek w spokoju chłodnego cienia. Las zachowuje wilgoć i rześkość, która przy okazji skłania mnie do wykonywania w przerwach między kozami (doimy na zmianę) wstępnych ćwiczeń do tai-chi, rozluźniających stawy. Tu muszę dodać, że sztywność kręgosłupa po tak krótkim czasie wygibasów prawie znikła i przestało mnie boleć przy siedzeniu, co mnie cieszy. Na ćwiczeniach cotygodniowych w Warszawie poznałam starsze kobiety, które opowiadały cuda, jak to wyszły z ciężkich stanów zrostowych i zniekształceń kręgosłupa tylko ćwicząc systematycznie tai-chi. Ta chińska sztuka, czy raczej gimnastyka (posiadająca także metafizyczne właściwości, ale to do innych opowieści się nadaje) oparta jest na bardzo łagodnych i naturalnych ruchach rozciągających, nie lubi forsowania, ruch nie musi być z początku perfekcyjny, ot, taki, na ile pozwala ciało, jego rozciągliwość i giętkość. Powtarzany systematycznie jednak uelastycznia wszystkie stawy i sprawia, że osiemdziesięciolatkowie poruszają się jak młode osoby!
Potem natychmiast, czyli przed siódmą kozy maszerują na pastwisko. Wtedy są jeszcze zainteresowane jedzeniem trawy i temperatura jest znośna. Około dziesiątej Anna wyprowadza je z pastwiska na spacer po pobliskim lesie i nieużytkach, tak do południa.
W południe wraca z nimi do zagrody i pakujemy stado do obory. Kryją się chętnie przed uprzykrzonymi muchami. Siedzą tam bez szemrania do 17 godziny. I wtedy wypuszczamy je do sadu, albo idą znowu na przechadzkę między drzewa.
Anna przynosi z niej czasem garść jagód, a na ogół przechadza się z laptopem, na którym zainstalowała sobie program do nauki angielskiego. I odsłuchuje go, dozorując stado.
Najgorętsze godziny spędzamy w domu, przy różnych koniecznych czynnościach. Wszelkie forsowne prace i działania na zewnątrz są ograniczone do minimum. Zdarza mi się nawet odwalić sobie prawdziwą sjestę i odespać budzenie o świcie.
Obywamy się świetnie bez klimatyzacji i wiatraczków, a nawet i chłodzące prysznice bierzemy tylko po jakichś dłuższych i pot rodzących czynnościach na zewnątrz, żeby szybciej się ostudzić.
Wieczorny udój zaczynamy o 20 albo 21, gdy słońce już się schowało za lasem i muchole odleciały. W ten sposób tak się porobiło, że mleka z wieczornego udoju jest teraz tyle, co dawniej z porannego i vice versa.
Radzę sobie z nadmiarem w ten sposób, że połowę przelewam do garnka i wstawiam do lodówki, a rano dolewam do świeżego mleka. Mieszanie wieczornego z porannym jest nawet zalecane przy niektórych serach. Wykształca się bowiem wtedy w odstałym mleku dojrzała śmietanka i zakwas już może być albo zmniejszony, albo słabszy dodany. Czasem nawet wcale.
Nie mamy niestety studni, w której najlepiej chłodzi się mleko, wpuszczając zbiornik zawieszony na łańcuchu na sporą głębokość, gdzie panuje zawsze piwniczny chłód. To sposób praktykowany jeszcze ciągle w małych gospodarstwach, trzymających jedną, dwie krowy.
W mieszkaniu do południa jest znośnie. Niestety, ze względu na wyrób twarogu i gotowanie karmy, tudzież nagrzanie wody w bojlerze muszę palić pod płytą przez co najmniej półtorej godziny dziennie. W sumie kuchnia jest tak oszczędnie zbudowana, że nagrzewa się tylko symbolicznie, ale i tak po południu uwalnia nieco dodatkowego i odczuwalnego ciepła, co sprawia, że temperatura w samej kuchni staje się na jakiś czas porównywalna z tą na dworze. Nigdy jednak nie jest przesadnie, i także dzięki temu, że podłoga jest wyłożona terakotą (na której z lubością wylegują się w taki czas psy) dość szybko wraca do znośnego poziomu. Nadmiar ciepła wędruje na poddasze, skąd wydostaje się oknami na zewnątrz. Dwa okna na dole, zaopatrzone w w moskitierę i dwa na poddaszu są stale otwarte albo uchylone, jest przewiew. Okna od wschodu są w ciągłym cieniu lasu, słońce tędy nigdy nie zagląda, od południa są ocienione dachem tarasu, więc nie ma żadnego problemu przegrzania pokoi południowych. Tu się kryjemy w najgorsze godziny dnia. Najbardziej nagrzewają się okna od zachodu, stale są więc zasłonięte żaluzjami. Na poddaszu jest duszno tylko wtedy, gdy drzwi do niego są zamknięte. Stały przewiew, żaluzje w oknach i fakt, że połowa domu stoi w cieniu wysokich akacjowych drzew od wschodu, a druga polowa jest wystawiona na słońce, już zniżające się dopiero od 16 godziny do najwyżej 18 (słońce kryje się wtedy za zachodnim lasem obrastającym Górę przed zagrodą), sprawia, że daje się tam wytrzymać nawet w wielki upał. Co nie na wszystkich poddaszach, jak wiadomo jest możliwe w taki czas.

Wczesnym wieczorem, po udoju albo czekając na udój przesiadujemy na tarasie. Popijając różne rzeczy. Zimne piwo, drinka z miętą i cytryną, sok jabłkowy rozcieńczony wodą z lodem. Takiego spokoju i relaksu w otoczeniu przyrody życzę każdemu z was!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz