18 listopada 2025

Wszystko się może zdarzyć...

A zdarzyło się... marchewkowe pole. Prawdziwe, całe w marchewkach! Kombinat rolny dwie czy trzy wioski dalej, który je obsiał i zebrał kombajnem zostawił resztki dla chętnych. Chętni skrzyknęli się, a jakże. Także i Anna dostała cynk i któregoś niedawnego dnia wyjechała po porannym obrządku naszą francuską paką na warzywobranie. Kilka godzin później przywiozła tyle, ile zdołała własnoręcznie zebrać z tego, co zostało po maszynie w bruzdach, i ile się zmieściło w samochodzie. Oraz trochę naci, która dostała się od razu kozom i drobiowi. Zjadły ze smakiem. 

Następnego dnia stanęłyśmy obie do kolejnej parogodzinnej pracy. Trzeba było marchew przebrać i posegregować do skrzynek. Trudno mi powiedzieć ile ich było. Dużo. Marchew będąca w całości trafiła do ziemianki, ta naruszona, spękana i połamana do sieni, skąd na bieżąco pobieramy ją do jedzenia. Krojona pędzi do kozich brzuchów dwa razy dziennie, ponadto Anna reaktywowała sokowirówkę i tak oto codziennie wypijamy po dużym kubku świeżego soku marchwiowego. Ja z dodatkiem soku z cytryny (jabłko wolę pogryźć osobno). Zresztą kombinat zebrał warzywa krótko przed przymrozkami, umiejętnie wyczekując chwili, gdy są najsłodsze. I to jest prawda, są słodkie i nie potrzebują dosmaczania owocami. Tym sposobem przeszłyśmy naturalnie na dietę z wysoką ilością błonnika, co ma swoje duże zalety zdrowotne.

W takim razie śpiewamy sobie zgodnie:

Marchewkowe pole rośnie wokół mnie
W marchewkowym polu, jak warzywo tkwię
Głową na dół, zakopany niczym struś
Chcesz mnie spotkać, głowę obok w ziemię wpuść!

Mało tego... przyszedł cynk, że zostało trochę buraków po kombajnie. Dwa dni Anna biła się ze sobą, aż nie wytrzymała i pojechała. I znów skrzynek przybyło... na kuchni pitraszę zupę burakową i buraki do sałatki z chrzanem, do marchewki doszedł mocniejszy czerwony kolorek, a Anna szykuje zakwas.

13 listopada 2025

Nowinki z rezerwatu ścisłego i nieścisłego

Aby uczcić święto narodowe Anna wybrała się 11 listopada na kilkugodzinną wycieczkę zorganizowaną w rezerwacie Puszczy Białowieskiej. Za jedyne 10 złotych bilet. Musiała wyruszyć o wczesnym mglistym poranku, by zdążyć dojechać na czas pod Muzeum. Zebrała się tam grupa około dziesięciu osób przybyłych z różnych miejsc, Warszawy, Białegostoku i mniejszych miejscowości, jak nasza, w przewadze żeńskiej trzeba dodać. Rodzina z dziećmi i reszta dorosłych. Pod przewodem starszej pani pełniącej rolę przewodniczki przeszli trasę około 7-kilometrową. Takich grup było oczywiście więcej i każda osobno i w nieco innym czasie wychodziła na ścieżkę.

Doświadczenie było dość powolne. Z racji listopada nie było nadmiaru pięknych okoliczności przyrody, susza zniweczyła pewne atrakcje błotne, które tam na ogół do tej pory bywały, więc przewodniczka zabawiała uczestników informacjami o historii puszczy, czasach królewskich, carskich i wojennych. Posiadała także w torebeczce malutką, zgrabną książeczkę, którą często wyciągała, ze zdjęciami i opisami okazów możliwych do napotkania w lesie, grzybów, porostów, ptaków, zwierząt, drzew i roślin, aż Annie się westchnęło z zazdrości. Wydawnictwo musiało mieć już swoje lata. Obecnie trudno coś takiego znaleźć w ofercie księgarskiej.

Niedawno kupiłyśmy sobie trzy atlasy ptaków i owadów, aby umieć rozróżniać to, co nam się ukazuje codziennie przy domu. I jakież było moje rozczarowanie! W dwóch różnych atlasach ptasich zostały dokładnie te same ptaki ukazane, z innymi opisami, równie mało wartościowymi, zdjęcia różnej wielkości nie oddające dobrze ani kolorystyki danego gatunku, ani wyglądu samca czy samiczki. Strata pieniędzy! Nawet sikorki bogatki w nich nie uświadczysz, jedynie jedna, nader uboga.
Natychmiast doceniłam moje sfatygowane już dość, dwa małe atlasy, ptaków i chrząszczy, które kupiłam sobie jeszcze w czasach liceum, czyli w latach 70-tych. W tych małych książeczkach zmieszczono całą podstawę gatunków występujących w Polsce, pięknie barwnie narysowaną i opisaną ornitologicznie i entomologicznie z naukową dokładnością, ptaki są podobne do siebie jak najbardziej, i wszystkie sikoreczki, bogatka, modra, uboga, czubatka, sosnówka są w nim uwiecznione, podobnie chrząszcze i chrząszczyki. Wielkość tych atlasików naprawdę nieduża, poręczna, łatwo mieszczą się w torebce i nie obciążają plecaka podczas wycieczki, jak owe najnowsze wydawnictwa psudo-naukowe. Będą mi służyć do końca.

Bożesz właśnie, muszę zapisać, gdyż nie opisałam byłam na blogu, radości jednego dnia wrześniowego (chyba), gdy we wszystkich oknach w domu pojawiły się nagle gromadki furkoczących radośnie powietrznych gości, sikorek, które prosto z drogi przyleciały się pokazać. Rozćwierkane, uśmiechnięte, siadały na parapetach, stukały w szybę, furkotały pod dachem tarasu. "Jesteśmy już! Witajcie! Pamiętamy o was! I wy o nas nie zapominajcie!". No, więc nie zapominam i coś tam im zawsze podsypuję, szykując codziennie karmę dla hodowlanych ptaków, czyli dwóch kaczek i indyczki (Igor właśnie kilka dni temu czmychnął do nieba, naturalnie, ze starości). Sikorki często okupują sąsiednie drzewa, lipę i akacje i podczas spaceru zawsze słyszę ich wzmożone ćwierkanie. Mam wrażenie, że się ze mną komunikują, więc odpowiadam niezdarnym pogwizdywaniem w ich stylu. I tak sobie gwarzymy. Zimą oczywiście dostają stałe mocne porcje przetrwaniowe z ziaren różnego rodzaju zlepionych smalcem, (nie tak jak teraz), a Anna postanowiła ulepić im z gliny specjalny karmniczek.

Poza tym na wycieczce wreszcie uwierzyła, że nasz przydomowy dąb, świeżo niedawno przystojnie podgolony na Kmicica, w porównaniu z tym uwiecznionym na powyższym zdjęciu, to żaden gigant, ledwie stuletni nastolatek. "Tak, to on nas ma, a nie my jego, fakt"...

Ponoć tysiącletnie dęby już nie istnieją, orzekła pani przewodniczka. Jak mają istnieć, pytam. Gdy są wycinane w pień w ich młodości? Dawno poszły na klepki do beczek handlarzy winem, podobnie jak wiekowe sosny na maszty statków takich Kolumbów i Amerigów Wespółcich. Jeszcze kilka lat, a młodzież będzie się uczyć za pośrednictwem AI, że tysiącletnie dęby to jeno słowiański mit był i nigdy takowe nie istniały. No, może 500-latki, najwyżej.

3 listopada 2025

Linienie

Oj, spojrzałam w kalendarz i zdumiało mnie samą, jak długo nie odzywam się na tym blogu (zresztą na innych też). Może dlatego, że zmieniam skórę? Bo jak inaczej nazwać proces, który się we mnie odbywa, jak nie wylinką? 

Lato było znośne i druga jego część była całkiem do rzeczy, pogodna, ciepła, nie skwarna. Jesień przyszła spokojnie, kilka razy chwyciły niewielkie przymrozki, ale zdążyłyśmy zebrać z ogrodu wszystkie płody ziemi, a więc cukinie, dynie, buraki oraz zielone liściaste aromatyczne zioła, w rodzaju bazylii, czy pietruszki, które ususzyłam i stosuję jak zawsze w kuchni. Kupiłyśmy nieduży zapas ziemniaków na zimę i owies dla kóz. Uzupełniłam zapasy soku pomidorowego, jednak w tym roku z pomidorów kupowanych na targu, bo nasze - w gruncie - zostały po prostu zjedzone na bieżąco. 

Pierwsze wrażenia z wiosny, gdy z racji zimna nic nie wschodziło bardzo długo, paniki ogrodniczki Anny, że nic się nie uda, nie potwierdziły się. Pogoda na tyle się unormowała, że w końcu rośliny wzeszły, zakwitły i zaowocowały, choć niektóre gorzej niż zwykle (jak np. ogórki, których starczyło tylko na bieżącą konsumpcję i tylko raz czy dwa zrobiłam z nich małosolne). Jabłonie zakwitły, ale zmarzły co do jednej, aż dziw, bo miały rok niekwitnienia, więc teraz ciekawe, co będzie w przyszłym, zdecydują się, czy nie. Są już stare i żadnej ich decyzji nie wykluczam. Porzeczki, czarne, czerwone i białe jak najbardziej się udały i wspomogły zapasy zimowe. Także świdośliwy było na tyle dużo, że spróbowałam z niej zrobić dżem. Wyszedł sok z ciekawie smakującymi owockami, słodki z natury na tyle, że właściwie nie wymaga dodatku cukru, no, może troszeczkę. No, i maliny, jakie również pozamieniałam w soczki, które najbardziej Anna lubi jako dodatek do herbat różnych rodzajów. I w nalewkę także, tak odrobinę. 

Udało się nawet zrobić trochę żółtego sera, w co już zwątpiłam. 

Zdechła gusia Pulcheria. Wiekowa już była, chyba przekroczyła 10 lat życia. W zamian więc - bo na podwórzu zrobiło się jakoś "łyso" - dokupiłyśmy parę białych rocznych kaczek, Kakusia i Kasię. Szybko oswoiły się z parą indyków i z nowym miejscem, i już poprawiają mi humor swoim kaczym chodem i inteligentną kontaktowością.

Poza tym wynajęłyśmy firmę drwali, która fachowo podcięła wielkie konary drzew rosnących przy domu i grożących awariami w razie przypadków pogodowych. Z jawora, dębów, akacji, brzozy. Zrobiło się z tego spore źródło opału, które trzeba jeszcze pociąć i porąbać na drobne, bo niektóre konary grube były jak pnie. 

To tyle okoliczności dotychczasowych. O mojej wylince powiem, że idzie powoli, ale pozytywnie. Przygotowuję kolejną książkę do druku.