26 stycznia 2017

Mój ulubiony obiad

Ponieważ musiałam dzisiaj, jak nigdy w zimie, wstać wcześniej i obrządek poranny poczynić, bo Anna na zajęcia  ceramiczne dla dzieci w domu kultury się wybrała, postanowiłam czymś się wykazać. Bo tym sposobem czas się cudownie rozmnożył i rozciągnął. Zdążyłam ukończyć literackie zajęcie w zwykłym czasie i jeszcze go zostało. W takim razie wzięłam się za ugotowanie ulubionego obiadu. Trochę dłużej się go przygotowuje, niż zwykły codzienny posiłek, ale czemu nie zrobić tego, na co ma się akurat ochotę w taki słoneczny mroźny i długi dzień, jak na przykład dzisiejszy?

Najpierw oczywiście zniosłam drewno, nabiłam piec c.o. po brzegi i odpaliłam ogień. Już po kilkunastu minutach ruszyła pompa elektryczna i rozprowadziła po pokojach ożywcze ciepełko.
W takim razie mogłam się zająć przygotowywaniem ulubionej wyżerki.

Zaczęłam od porąbania żeberek koźlęcych siekierką na pieńku pod tarasem, podzielenia ich na drobne kawałki i zamarynowania na krótko, skropione octem jabłkowym, w ziołach i przyprawach. Lubię ostro.

Te pozostawiwszy do zmacerowania, zajęłam się drugim z kluczowych składników ulubionego obiadu.

Kluski ziemniaczane kładzione na wodzie, bezglutenowe

Składniki:
Ziemniaki obrane niekrojone w ilości akuratnej dla czterech osób, bądź dwóch na dwa dni, czyli ok. 1 kg
2 łyżki mąki ziemniaczanej
2-3 łyżki mąki bezglutenowej (sprawdza się każdy rodzaj, ryżowa, kukurydziana, bądź gryczana)
2 jaja
1 łyżka soli kamiennej niejodowanej

Ziemniaki ucieramy, w proporcji 1/2 raz na tarce drobnej, a raz średnio grubej (żeby się nie przemęczać). Najlepiej zrobić to na durszlaku, wtedy utarta masa od razu obcieka z wody. Żeby wyłapać cenny krochmal stawiamy taki durszlak w misce. Masę ziemniaczaną solimy 1 płaską łyżką soli kamiennej i mieszamy, przyspiesza do wydzielanie wody. Po jej odlaniu z miski mieszamy treść ziemniaczaną z pozostałym na dnie krochmalem. Dodajemy odpowiednie ilości mąki ziemniaczanej i bezglutenowej, wbijamy jajka i energicznie mieszamy całość łyżką.

W tym czasie wstawiamy garnek z osoloną wodą na ogniu i zagotowujemy. Kiedy woda wrze ostrożnie i powoli, aby nie przerywać wrzenia wrzucamy masę ziemniaczaną, zwyczajnie czerpaną łyżką, do wody. Zostawiając takie nieduże kupeczki w jednym miejscu. One opadają na dno, ale niedługo się podniosą. Po kilku minutach, gdy już wszystkie kluski pływają wyławiamy je łyżką cedzakową z wrzątku na talerz.

Woda po kluskach jest gęsta od krochmalu, proszę się nie dziwić. Ja wykorzystuję ją z powodzeniem, jako dodatek do karmy dla drobiu. Ptaki to uwielbiają!

Uwaga: jeśli kluska nie trzyma kształtu i rozpuszcza się w wodzie to znak, że trzeba dodać składników zlepiających, mąki, albo jaja. Dlatego ja najpierw upuszczam jedną małą próbną kluseczkę i sprawdzam, jak się ma we wrzątku. W drugą stronę też można przedobrzyć i kluski wychodzą zbyt ścisłe, ale na ciepło dają się zjeść, gorzej z nimi na drugi dzień, po odgrzaniu. Swoją drogą odgrzewane kluski są równie pyszne, i świetnie smakują po prostu ze skwarkami i cebulką.

Drugim składnikiem mojego ulubionego obiadu jest sos, i do niego zabieram się w podobnym czasie. Można czynności zgrać ze sobą. Kiedy utarte ziemniaki odsączają się, my już stawiamy patelnię na ogień.

Sos z żeberek koźlęcych

Składniki:
Żeberka koźlęce, pokrojone i zmacerowane wcześniej w occie jabłkowym i ulubionych ziołach
2 łyżki smalcu lub garść pokrojonej na skwarki słoniny
1 marchew
1 pietruszka
1/2 niedużego selera
1 cebula
Garść pokrojonej w kosteczkę dyni
2-3 suszone grzybki
Przyprawy: liść laurowy, kilka ziaren ziela angielskiego, pół łyżki soli, pieprz prawdziwy, pieprz cayenne, odrobina kozieradki, tymianku, majeranek, czarnuszka, albo co się lubi najbardziej.

Na rozgrzany tłuszcz na (bezwarunkowo) żeliwnej patelni układamy żeberka i smażymy dotąd , aż mięso się zrumieni. Pod koniec smażenia dodajemy pokrojoną cebulkę, aby nabrała smaku.
W tym czasie w osobnym garnku wstawiamy wodę na sos, tyle, żeby zakryła mięso, wrzucając do niej pokrojone drobno warzywa, grzyby suszone oraz podstawowe długo gotujące się przyprawy. Zagotowujemy. Kiedy zacznie wrzeć przeważnie już żeberka są gotowe na patelni do wrzucenia do wody. Dodajemy je razem z cebulą i tłuszczem. Gotujemy pod przykryciem, aż mięso zmięknie. Zazwyczaj, przy koźlęcinie jest to więcej, niż godzina, nawet półtorej. Pod sam koniec dodajemy inne ulubione przyprawy, które nie lubią długiego gotowania, bo tracą wtedy smak.

Podajemy na stół, gdy sos upajająco pachnie, a mięsko odchodzi łatwo od kości.
Kluski ziemniaczane kładzione polane sosem z żeberkami, najlepiej smakują z dodatkiem surówki bądź kiszonki, albo kwaszonki.

U nas króluje ostatnio w roli dodatku ostre czosnkowo-paprykowe kim-ći z kiszonej kapusty pekińskiej, ale już się gotowią i smaku nabierają inne kapuściane cuda. O nich napiszę przy innej okazji.

Dla pobudzenia smaku można się wcześniej uraczyć dojrzałym czerwonym winem z aronii, bądź aroniowo-winogronowym.
Ewentualnie zostawić sobie buteleczkę na po ulubionym obiedzie.

23 stycznia 2017

Siedem lat

Gdzieś tam przeczytałam, że najwięcej pracy na zagospodarowanie się na włościach zabiera pierwsze 7 lat. Po tym czasie gospodarstwo zaczyna działać mniej więcej jak w zegarku i już tyle energii i uwagi nie pochłania. Można zająć się rozwijaniem jakiegoś hobby.
Przyznaję rację! Tak jest. Nie inaczej.

Od osiedlenia się naszego w kresowej zagrodzie minęło w maju zeszłego roku okrągłe 7 lat.
W tym czasie wiele się wydarzyło. A najbardziej intensywne były pierwsze 3 lata. Oto wykonane wtedy prace: ogrodzenie działki siedliskowej, budowa obory i stodółki, remont i rozbudowa domu wraz z piecami kaflowymi. Potem budowa altany, pieca chlebowego, ogrodzenie sadu i pastwiska dla kóz. Następne w kolejnych już latach było ogrodzenie ogrodu permakulturowego i budowa grządek. Pierwsze nasadzenia. Budowa kurnika z paszarnią. Nauka pszczelarstwa, to wcale proste nie jest i wciąż miodu, poza tym, co na spróbowanie dla siebie, nie było.
W tym czasie dokonała się zmiana samochodu, na równie stary oraz zakup przyczepki.
Hodowla szła różnie, choć dziękować Bogu, zdrowo i bez awarii. Utrzymuje się na stałym poziomie, ni mniej ni więcej, bo taka jest "przepustowość" gospodarstwa. I naszych sił oraz ambicji.

Po kilku latach, może po owych trzech magicznych na początku, już nie dam rady wrócić pamięcią, gospodarstwo zaczęło wychodzić w rocznym bilansie na zero i tak jest do tej pory. Czyli zarabia na podatki, ubezpieczenia, prąd, gaz, opał, wodę, ścieki, śmiecie, telefon, internet, paliwo, wszystkie zwierzęta zarabiają na swój wikt i opierunek oraz karmią nas przez cały rok. Dając w ramach zapłaty za obsługę: mleko, jaja, mięso, sery. I dokładając się nawozem do prosperowania ogrodu na całkowicie jałowej ziemi ostatniej klasy.
Powoli ta leśna, piaskowa ziemia zaczyna przynosić plony. Poza starym sadem i jabłkami, nowy ogród - dynie, nieco warzyw i nowalijek, i trochę świeżo posadzonych dopiero owoców, truskawek, malin, porzeczek. Jak Bozia ochroni, będzie i miód. Niemniej od wiosny po zimę karmimy się głównie tym, co daje nam nasza ziemia oraz okoliczny las, w postaci jagód, ziół i grzybów.

To wszystko wymaga cały czas pracy i starania. Oczywiście. Choć, jeśli coś wejdzie w nawyk, to się tego nie odczuwa zanadto w kościach. A porównując z miejskimi wymogami, to nawet jest ździebko lepiej, od konieczności 8 godzin nudnej harówki przez 5 dni w tygodniu plus 2 godziny na dojazd do i z pracy, nie licząc koniecznych zakupów i sprzątania mieszkania. Choć w tym wypadku należy brać pod uwagę różnice. Praca w rolnictwie jest sezonowa, i gdy sianokosy, żniwa, wykopki, czy inne rżnięcie przycisną, to nie ma zmiłuj od świtu do późnej nocy. Za to zimą można dać sobie na luz i zmieścić się w kilku godzinach lekkich obowiązków dziennie (palenie w piecu, gotowanie, sprzątanie, karmienie zwierząt, z rzadka zakupy).

W sezonie konieczne jest codzienne przerabianie mleka na sery podpuszczkowe, twarogi, jogurt. Nowalijki, typu rzodkiewka, sałata, szczypior, cebulka, szpinak, bób, razem z pokazującymi się z czasem w większej ilości pomidorami i ogórkami, każą zjadać się systematycznie na świeżo co dzień. Warzywa z biegiem czasu trzeba w jakiś sposób przetworzyć, pomidory, ogórki, fasolkę, maliny, truskawki, tak samo jak agrest i porzeczki. Zimą jest co jeść! Jesienią trzeba zebrać ziemniaki, buraki i insze korzeniowe, no, i śliwki i jabłka, te, co prawda co dwa lata. Trzeba przerobić na dżemy, konfitury, susz, sok, wino i cydr. Naprawdę warto robić to samemu i nie liczyć na łatwy zakup w sklepie! Właśnie robiąc ten wpis popijam go kufelkiem własnoręcznie przyrządzonego latem i zabutelkowanego na zimę cydru. Po trzech latach prób, przyszła i wprawa. Częste picie soku jabłkowego pozwoliło mi się pozbyć piasku w nerkach i woreczku żółciowym. Kolejny zysk.

Nasze gospodarstwo jest naprawdę maleńkie i trudno je nazwać nawet produkcyjnym. Ot, nastawione jest nie tylko ideologicznym programem, ale i swoimi niewielkimi możliwościami, na ochronę życia. Naszego oraz zwierząt i roślin, które są pod naszą opieką.
Nie przynosi zysku, jeśli już o tym mowa. Daje jednak spokojne życie, bez strachu o to, że nie będzie czego do garnka włożyć, albo, że ktoś przyjdzie i wyrzuci za długi z mieszkania. Zwierzęta, które je stanowią, są szczęśliwe, syte, zdrowe, pod opieką. Są częścią zaklętego świata, którym jest zagroda. Wbrew pozorom ważną, o ile nie najważniejszą. Oprócz nas samych (wliczając zwierzaki, w tym psy i koty) karmimy przecież kilka osób w ciągu sezonu, nadmiarem produkcji, jajami, mięsem, mlekiem. Gdyby więc trzeba było to jakoś przeliczyć, to zapewne ów nieco ponad hektar przeliczeniowy ziemi (a kilka ha piasków i nieużytków) dałby radę zdrowo wykarmić i ogrzać rodzinę z kilkorgiem dzieci na pewno.
(Tu zaznaczę, że zupełnie nie wiem, jak to jest, gdy gospodarze są wegetarianami i gospodarstwo jest zorientowane tylko na roślinne plony, przypuszczam jednak z doświadczenia, że nie jest to łatwe, a na pewno dużo trudniejsze od utrzymywania także hodowli zwierzęcej).

W przeciągu owych siedmiu lat konieczne było też imać się nam innych zajęć. Od sitodruku i szycia toreb, po druk i sprzedaż książek. Z biegiem czasu nieobce nam się stało rzemiosło. Tkanie na krosnach, wyplatanie ze słomy, lepienie glinianych naczyń, szycie tego i owego. Te umiejętności ułatwiają życie na wsi, pozwalają samemu sobie radzić w wielu sytuacjach bez konieczności wynajmowania fachowca, a także od czasu do czasu zarobić choćby na potrzebny materiał, typu właściwie przygotowana słoma, glina, wełna.

Tego wszystkiego nie daje się jednak przeliczyć na koszty zrozumiałe dla mieszczucha. Który przywykł do brania pensji raz w miesiącu i opłacania swoich potrzeb, które inni załatwiają. Dlatego nie ma też zrozumiałego porównania zysków miejskich z tymi na wsi generowanymi. Dla niejednego mieszczucha proste porównanie cyfr oznaczałoby pewnie istną fantastykę. Bo nigdy nie dałby rady przeżyć za tyle w mieście. To jednak są jedynie papierki w ręku. Nie konkrety, które rodzi ziemia.

Po siedmiu latach wytężonego wysiłku, o którym przeciętny mieszczuch pojęcia nie ma, mogę nieśmiało powiedzieć, że zyskiem pracy na takim zorganizowanym gospodarstwie jest czas. Czas dla siebie. Na rozwój swoich zainteresowań i hobby. Latem oczywiście inaczej i zimą inaczej. I inaczej to wygląda względem miasta i potrzeb generowanych dla mieszczuchów przez miasto. I inaczej psychologicznie rzecz biorąc. Bo przecież nie ma pośpiechu, nerwowości, strachu. Jest rytm. Cykl. Pory roku.

Rozpisałam się. Ale to skutkiem noworocznej wciąż daty, w okolicach której robi się bilanse i plany oraz zimowego długiego wieczoru, który trzeba czymś zapełnić. Po dniu przyjemnie i treściwie spędzonym. Na przyrządzaniu kolejnej kilkukilogramowej porcji domowej kiełbasy z kminkiem, pieprznej i czosnkowej i smacznej kolacji z odrobiny pozostałości kiełbasianych z cebulką na patelni przyrządzonych. Oraz cydrem swoim popitych.

Jutro czeka mnie robienie pasztetu. Kolejne zapachy w domu!

16 stycznia 2017

Polski bigos domowy

Zima to czas bigosu. Nie przyrządzam go tylko na święta, ale ot, tak, gdy jest ochota.
Na jesieni w każdym porządnym polskim domu, przynajmniej tym na prowincji, w okolicach końca października, ostatecznie początku listopada kisi się kapustę. Ten odwieczny zwyczaj ma swój wielki sens i warto go podtrzymywać.


Dostęp do kiszonej kapusty w zimie to, razem z cebulą możliwość zaopatrzenia swego organizmu w niezbędną witaminę C. Do tego kiszonka ma swoje właściwości zdrowotne innego rodzaju, w czasie mlecznej posuchy uzupełnia dobre bakterie jelitowe oraz skutkuje także antyrobaczo i antygrzybicznie.
Jeśli ktoś ma problemy brzuszne po zjedzeniu kapusty to należy zawsze pamiętać o dodaniu sporej ilości kminku podczas jej kiszenia, oraz podczas przyrządzania czy to surówek z gotowej kiszonki, czy zup albo właśnie bigosu, pod koniec gotowania sypnięciu dobrej dawki majeranku, tymianku, macierzanki, oregano, rozmarynu, bazylii, itp. ziół jasnotowców, czyli wargowców, które ułatwiają trawienie i pomagają pozbyć się nadmiaru gazów. Jeśli i tak ktoś ma po zjedzeniu kapusty nagły problem, szybkim sposobem pozbycia się ciśnienia w jelitach jest zjedzenie czubatej łyżeczki suchego majeranku, popijając go wodą. Działa w kilka minut!

Ale do rzeczy.
Mając w zimie zapas kiszonej kapusty można poszaleć po staropolsku, czyli przyrządzić bigos. W większej ilości, gdyż bigos lubi być przechowywany dłużej. Dawniej wystawiano go w garach na styczniowy mróz, na co najmniej miesiąc, a potem rąbano do spożycia. Przemrożony i dojrzały zyskiwał na smaku.

Oprócz kapusty ważnym składnikiem tej potrawy jest mięso. Tego ci u nas akurat dostatek. Czasem trafia się uwędzony wcześniej przy jakiejś okazji kawałek mięsa z kością, ale przeważnie są to giczki, kark, miednica koźlęce z dodatkiem kurzyny, gęsiny lub indyczyny, tej ze starszych sztuk, które wymagają dłuższego gotowania. Równie dobrze sprawdza się dziczyzna lub mięso z królika, gdy ktoś ma dostęp, lub własną hodowlę. Oraz kawałek podsmażonej kiełbasy domowej roboty, jak zawsze u nas robionej z koziny.

 A oto mój przepis. Wybaczcie, ale nie operuję w nim dokładnymi ilościami składników, to się zawsze robi na oko. I każda wersja, zależnie od możliwości będzie dobra.

Bigos domowy polski

Składniki:
Kapusta kiszona w ilości dużej, zapełniającej największy posiadany garnek.
Nieduża główka kapusty świeżej
3-5 suszonych śliwek
Garść suszonych grzybów
Kilka łyżek smalcu, lub kawałek pokrojonej słoniny
Mięso różnego rodzaju, czerwone i białe, także to z kością
Trochę boczku
Kawałek wędzonej kiełbasy
Duża cebula
Przyprawy

Gotowanie bigosu trwa 3 dni.
Pierwszego dnia gotujemy kapustę kiszoną w dużym garnku na niewielkim ogniu, mieszając co jakiś czas, z niewielką ilością wody, z dodatkiem liści laurowych, dwóch-trzech łyżek smalcu i mięsa. Trwać to powinno kilka godzin. Najlepiej więc udaje się na plicie, czyli na płycie żelaznej, opalanej drewnem bądź węglem. Ja świetnie pyrkoczę taki gar całe popołudnie na piecu c.o., takim z fajerkami. Wieczorem można zalać suszone grzyby gorącą wodą, choć ja je tylko przemywam, żeby nie straciły całego smaku, mocząc się w wodzie. Będą miały dość czasu, by zmięknąć w kapuście podczas dwóch następnych dni.

Drugiego dnia szatkujemy główkę świeżej kapusty i zagotowujemy krótko w wodzie, przy uchylonej pokrywce. Po odcedzeniu z wody dodajemy ją do wczorajszej porcji kapusty z mięsem i mieszamy. Dodajemy odmoczone grzyby i śliwki. Co do śliwek, osładzają one smak kwaśnej potrawy, ale także ponadto dodają z czasem posmaku spalenizny, dlatego lepiej dodać ich mniej, niż więcej, zależnie od kwaśności, słoności i dojrzałości kapusty. Dorzucamy ziarenka pieprzu, ziela angielskiego, owoców jałowca. Znów pyrkoczemy na piecu kilka godzin. Przy czym najlepiej jest już wtedy bigos przenieść do dużego wolnowara, bo nie trzeba się troszczyć o przypalenie i częste mieszanie potrawy, żeby nie przywarła. Wieczorem oczywiście zdejmujemy garnek z ognia, lub wyłączamy wolnowar, aby potrawa przestygła, najlepiej w jakimś chłodnym miejscu.

Trzeciego dnia po podgrzaniu bigosu wyjmujemy z niego wszystkie kości, które uwolniły się już od mięsa. Na patelni podsmażamy pokrojone w grube skwarki boczek i na plastry kiełbasę z cebulką, po czym dodajemy do bigosu. Pyrkoczemy, już dzisiaj krócej, niż za poprzednich dni. Pod koniec, dosłownie na kilka minut przed zdjęciem z ognia, dodajemy przyprawy. Dużo zmielonego pieprzu prawdziwego, ostrą chili, majeranku nie należy żałować, za to tymianek i rozmaryn z umiarem, bo z czasem gorzknieją. Dosolić, jeśli jest taka potrzeba (a nie zawsze jest, zważywszy, że kapusta z dna beczułki mogła być bardziej słona).

Garnek z bigosem, lub bigos przełożony z wolnowara do garnka wystawiamy na taras bądź balkon, do solidnego przestygnięcia, a najlepiej zmarznięcia w ciągu mroźnej zimowej nocy. Jeśli zamarznie, to może postać dłużej, nic mu to nie zaszkodzi, a wręcz tylko pomoże. W razie braku takich możliwości (lub akurat mrozu na dworze) można bigos po prostu zamrozić w porcjach w zamrażarce.

Na koniec, w kolejnych dniach, po odmrożeniu potrawy można się nią raczyć, a nadmiar zapakować na gorąco do słoików. Dobrze zakręcone nie wymagają pasteryzacji. Odstawić w chłodne miejsce, w spiżarni, w piwnicy, bądź lodówce. Wytrzymują miesiąc i więcej (zdarzyło mi się jeść zapomniany na trzy miesiące bigos ze słoika stojącego w piwniczce i był nienaganny).


Osobiście nie dodaję do bigosu wina (to tradycja nie polska, i bardziej szlachecka, niż chłopska). Za to oczywiście, z gorącą porcją tej potrawy, ostro przyprawionej kojarzy się kieliszeczek dobrej odstałej nalewki, odpowiednio wcześniej na polskich ziołach lub owocach nastawionej.

12 stycznia 2017

Zwierzęta zimą

Przetrwanie niebywałego od kilku lat ataku Pani Zimy nie jest trudne. Mróz w nocy sięgał 25 stopni. Ot, zamiast jednej taczki drewna trzeba przywieźć pod dom dwie. Rozpalić dodatkowo w ścianowym piecu rano i wieczorem. Ubrać sweter do chodzenia po domu przed południem, gdy jeszcze c.o. nie ruszyło. Po południu już trzeba się rozbierać, bo gorąco. Poza tym tak samo.
Świat zrobił się malowniczo biały za oknem, choć jakoś nie ciągnie do dłuższych spacerów, przynajmniej mnie. Wystarcza mi zrobienie popołudniowego obrządku zwierząt, który trwa dość krótko, bo nie ma o tej porze udoju. Nakarmić każdą kozę osobno, napoić, przynieść z domu kolejne wiadro ciepłej wody (w taki mróz bardzo lubią ciepłą), bo wypijają nawet trzy wiadra, przynieść kostkę siana, podrzucić im do żłobów. Przy okazji nakarmić drób, zamknięty w taki czas w kurniku.
Pogadać z nimi chwilę. Pokrzyczeć, gdy się biją na rogi, lub niecierpliwią. Choć każda zna swoją kolejkę i raczej żadna nie wstaje wcześniej z ogrzanego miejsca, niż wypada, ale zdarzają się niecierpliwe, które uważają, że powinny być pierwsze. Gwiazda, Luba, Malwina, kozy z charakterkiem.
Oba koźlęta mają się dobrze, rosną, są zdrowe, wesołe i ruchliwe.
Po czym należy pożegnać się kulturalnie i zamknąć szczelnie oborę, żeby wiatr nie zrobił jakiejś niespodzianki.

Dla rozrywki wzięło nas na dietę i oczyszczanie tak samo ciała, jak umysłu (haha). Noce, długie i nudne sprzyjają medytacji, którą nagle znowu zaczęłam z przyjemnością uprawiać, nawet godzinami, gdy spać się nie chce.

Maciuś przeszedł dwa dni temu inicjację. Złapał mianowicie w kuchni męcząco tuptającą po kątach od jakiegoś czasu mysz. Mysz okazała się całkiem sporym mysiorem. Było trochę ambarasu, bo zdobycz krzyczała wniebogłosy, psy się zbiegły i koniecznie chciały kotu dopomóc, aż ten nie wiedząc co czyni wziął i swój lup wypuścił z zębów. Mysior przyczaił się w kącie na jakiś czas, ale został ponownie znaleziony i wydobyty, i już ledwie zipał. Kot, nie wiedząc co dalej się robi z nieczynną zabaweczką, oddał ją łagodnie Labie, która wzięła ją w zęby, a wtedy mysior ostatkiem sił drgnął i zdumiony pies wypuścił go z pyska. Myszka zbiegła pod łóżko, gdzie ją w końcu wypatrzyłam przy pomocy latarki. Całkiem blisko. Dało się wyciągnąć padlinę na szufelce i bezpiecznie zutylizować.

- Och, Maciusiu, Maciusiu! Dzielny z ciebie chłopak! - pochwaliła go pani od psów.