29 listopada 2016

Maciej kot, czyli spadanie na cztery łapy

Co nowego? Ano długie jesienne wieczory i noce, podczas których spać się nie chce, bo ileż można?!
Wczoraj znów spadł śnieg, spadła też temperatura, woda zamarzła w zwierzęcych poidłach. W domu ciepło. Drewna mamy dostatek, więc strachu przed zimą nie ma.
Z innych nowin to ta, że zamieszkał z nami nowy domowik

Zacząć historię należy od smutnej wiadomości. Mianowicie Kluseczka zachorował śmiertelnie (prawdopodobnie zatruł się padłą myszką) i odszedł od nas. Wkrótce potem przysłał zastępstwo.


Nie pochwalę sposobu i z góry zastrzegam, że gdyby nie fakt, że akurat - zrządzeniem losu - zabrakło u nas kota, nie przyjęłabym podrzutka pod dach. Zresztą dbają o to psy.

Było to w dniu wywózki gnoju z obory, gdy podczas pracy Anna zauważyła samochód, który przystanął opodal na drodze i stał tam dość długo. Po czym w końcu zawrócił i odjechał, nie wjeżdżając nigdzie dalej na wioskę. Potem pojawił się na Manchatanie mały bezdomnik. Usiłował przymilać się do sąsiadów, ale bez skutku. Nie wzruszył niczyjego serca. Kilka dni później mignęła mi czarna kitka, umykająca pośród sprzętów w altanie. Nawoływanie nie pomogło. Stworzenie zaszyło się w swojej skrytce. Zresztą słusznie, bo po podwórzu biegały "cięte na koty" psy.
Dwa dni później jednak, już przymuszone zapewne głodem, stworzonko nagle pojawiło się całkiem blisko i podeszło na zawołanie, miaucząc. Wzięłam do ręki, kocurek. Najwyżej kilkutygodniowy. Czarny, z białymi skarpetkami i muszką, elegant. Przyniosłam mu mleczko i dałam trochę chrupek, które zostały po Kluseczce. Mleko wypił, chrupki spróbował i zostawił, nienawykły. Po czym uciekł w swoją stronę, postraszony przez psy.
Jak się okazało sypiał w garażu, a dożywiał się w oborze, zjadając resztki kurzej karmy z naczyń. Miał po niej bolesną biegunkę.

Najpierw przeprowadziłam rozmowę wstępną z Anną, która jest psiarą i do nowego kota nigdy jej nie tęskno. I gdy już delikatnie zmiękczyłam grunt, nagle doszło do bliskiego spotkania.

Wypuszczone na dwór psice dopadły kociaka, który ufnie czekał na progu na dostawę mleczka. Pierwsza była przy nim Laba. Przycisnęła go do ziemi i zdawało się, że za chwilę pożre go żywcem. Anna wszczęła alarm. Wielkim krzykiem udało jej się odgonić sukę. Kotek uciekł i skrył się w stosie bali niedaleko domu.

Laba dostała wielką reprymendę, bura trwała bez końca. Ja wyszłam poszukać kotka i sprawdzić, czy nie jest ranny. Przyszedł na moje wołanie bardzo szybko. Nic mu nie było, oprócz tego, że był bardzo wystraszony i  cały mokry od psiej śliny.

Skracając opowieść: kotek spał jeszcze kilka dni w oborze, z kozami, co mu się nawet podobało. Dnie spędzał w domu, karmiony, i oswajany z psami i Kicią, która trochę z początku fukała na obcego. Odrobaczyłam go w tym czasie i reaktywowałam kuwetę. Kociak okazał się pojętny, natychmiast załatwił się gdzie trzeba. Systematyczne dokarmianie świeżym kozim mlekiem, twarożkiem, jajkiem na twardo, makaronem, słoninką, kawałkami mięsa i podrobów uregulowało szybko trawienie. Teraz już potrafi nawet zawołać, że chce wyjść, choć jeszcze nie zmuszam go do tego. Psy (i Kicia) go zaakceptowały, a Laba (i jej pani) wręcz uwielbia.

Ma na imię Maciuś.

10 listopada 2016

Stan butelkowy

Biały opad wczoraj opadł na ziemię, w nocy dołożył się jeszcze, i oto mamy zimę w listopadzie. Dawno już tak nie było, człowiek odzwyczaił się. Być może trzeba się gotować na śnieżną pierzynę już do wiosny?

Nie jestem przeciw, byle nie mroziło za bardzo. Najmłodsze kurczęta jeszcze nie dorosły, jeszcze chodzą pod opieką kwoki.

Tym niemniej pewne przyjemności takiej sytuacji już dostrzegam.
Przeszłam na robienie twarogów i udój raz dziennie. Kozy oborują.
Kolejny gąsior cydrowy przechodzi w stan butelkowy. W dalszej kolejności czekają na przelanie wina, winogronowe, bzowe, aroniowe i czarnoporzeczkowe. Degustowanie tychże przy okazji, w formie dobrze przyprawionego korzeniami grzańca, to sama przyjemność, nieprawdaż?

Zaczyna się też czas kiszonej kapusty, bigosów i rosołów. Oraz nieustająco zupy dyniowej, na ostro, dla rozgrzania organizmu.
Kończy się zaś pora lodów.

6 listopada 2016

Cydrowy raj

Wnioski po pierwszym smakowaniu cydru po miesiącu ziemiankowania od zakapslowania w butelkach:

1) trzeba uważać przy otwieraniu, powoli uwalniać ciśnienie. O ile ono jest. Nieostrożny wybuch traci jakąś połowę zawartości butelki. Bo w niektórych butelkach nie ma ciśnienia. Wina kapslownicy zapewne.

2) Generalnie warto na wstępie sok rozcieńczyć wodą. Tak w proporcji 1 do 4. Lub 1 do 3.
Cydr robiony na samym soku jest mocno esencjonalny. To mu dodaje pałeru, ale jednocześnie wrażliwa wątroba może to odczuwać. I nie da się za dużo wypić. Ja po prostu dolewam wody do szklaneczki z cydrem.

3) Lepszy słodszy, niż kwaśniejszy. Ale oby nie przesadnie. Zatem warto dodać nieco cukru do soku, cydr jest wtedy mocniejszy.

4) Sok z sokowirówki niezbyt dobrze wpływa na woreczek żółciowy (surowizna). Poza tym dużo gorzej się klaruje, pozostaje gruby mętny osad na dnie. Dlatego zdecydowanie opowiadam się za używaniem soku tłoczonego (w braku takiego: wytwarzanego w sokowniku). Do tego dodać 1/4 wody. Dosłodzić do smaku, ale nie lukrować! Można dorzucić jakieś korzeniowe zioła albo nieco soku miętowego. Cydr różni się smakiem zależnie od gatunku użytych jabłek.

5) Dodawać kapkę drożdży winnych do fermentacji. Choć same drożdże dzikie z jabłek, po dodaniu skórki z jabłka też mogą wystarczyć. I jakże to naturalne! Ale skutek jest nieco słabszy.

Poza tym raj na ziemi. Czyli rozkosz w gębie. I przyjemny rausz już po jednej małej buteleczce.