26 czerwca 2016

Miodne sianokosy i inne sprawy

Wraz z wakacjami nastały upalne dnie. Pojawili się także goście, dwie kajakarki, pragnące zrobić sobie wycieczkę po Bugu, od jego krańca granicznego w Niemirowie do Warszawy, skąd przybyły. Do Bugu nam dość daleko, ale nie aż tak, żeby rzecz nie miała sensu. Ot, został się u nas samochód, a kajaki popłynęły wraz z załogą przez kraj.
Była tego dobra strona dla nas. Mianowicie nocleg i użytkowanie grilla przyniósł nam pomoc na łące i w ogrodzie, i to bardzo realną i potrzebną. Bo właśnie człowiek z bobrowej wioski doniósł był nam, że druga łąka jest skoszona, kilka dni ciepłych i bezdeszczowych się szykuje i można sprzątać siano. Niewiele myśląc Anna wyruszyła na nowe zbiory. Przerzuciła jednego dnia siano na połowie owej łąki, bo drugą Sąsiad z Polesia wziął sobie, który w hodowlę kóz się dawno wdał, a kolejnego dnia załatwiła kostkarkę i zwiozła. I to właśnie był dzień wizyty naszej pomocnej kajakarki i przydała się i do grabienia, i do ładowania kostek na przyczepę i do rozładowywania i pakowania w paszarni. Było tego trzy i pół obrócenia, czyli około 120-130 kostek. No, już naprawdę nam chwacit na ten rok.
Kajakarka następnego dnia wypieliła nam pięknie grządki w ogrodzie permakulturowym i pomogła do ula zajrzeć, bo się kiedyś pszczołami zajmowała i wykształcenie ma owadologiczne. Anna nową wiedzę zdobyła, przejrzała wszystkie ramki, miodu będzie tylko dla nas, ze dwie-trzy ramki, bo nasz rój leniwy jest i niewiele zbiera. Dobrze wiedzieć i za nowym odkładem się obejrzeć. Do drugiego pustego ula.
Następnego dnia kajakarki zgrupiły się, wraz z pierwszym dniem wakacji i wyruszyły w swoją drogę wodną, Anna pojechała z nimi nad rzekę i wróciła ich samochodem, gdy już się w kajakach znalazły. Późnym wieczorem dotarł do nas sms, że mimo upału i późnego wyruszenia zdołały kilometrowy plan dzienny wyrobić i właśnie rozbiły się szczęśliwie obozem na brzegu. 
No, cóż, hobby jak każde inne, prawda?

Mnie zaś przyszło strzec naszego ptactwa przed powtarzającymi się atakami krogulczycy. Pierwszego razu trafem wyszłam akurat z domu po chrust pod płytę i pomogłam indyczkom i indorowi agresorkę odpędzić, bo do wnętrza obory przez otwarte drzwi wzięła wefrunęła. Trzeba przyznać, że dorosłe indyki wykazały się prędką reakcją i szaloną odwagą, a indor, stacjonujący za progiem na podwórzu jak rakieta wystrzelił z miejsca w górę na ponad dwa metry, aby ptaszysko przestraszyć. Bezczelne usiadło na dachu i czyhało dalej, więc je spłoszyłam rzutami kamieniem.
Dzisiaj zaś alarm podniosły gęsi, balbiny. Krogulczyca cichaczem siadła w lesie za domem na kuraku, żerującym w krzakach. Wrzask ptactwa wywołał mnie natychmiast z domu razem z psami, które już wiedzą doskonale co wtedy robić. Pobiegły ze szczekaniem w odpowiednią stronę i drapieżnica zwiała, zostawiając łup, który na szczęście żył i umknął na swoich nogach pod kupę gałęzi się schronić. Wylazł spod niej dopiero po kilku godzinach, tak się wystraszył.
No, cóż, krogulce najwyraźniej karmią swoje młode gdzieś w gnieździe w pobliżu i trzeba się strzec.
Z innych spraw: dzisiaj została posadzona na jajach kolejna indyczka, która robi to już po raz drugi w tym sezonie. Zniosła następną partię jaj i właśnie wczoraj ją sparło na twarde siedzenie. Ponieważ już miejsca nam brakuje dla matek z dziećmi, wylądowała w drugiej paszarni przy nowym kurniku, w której graty trzeba było trochę przesunąć, by miejsce zrobić i skrzynkę wymościć.

Poza tym truskawki i rzodkiewki się skończyły, jak i sałata i szpinak wyjedzone zostały, a zaczęły się jagody. Były już lody z pierwszymi świeżymi z lasu, uzbieranymi przez siostrę Sławka i dżemik jagodowy też powstał.

21 czerwca 2016

Przesilenie

No, i proszę, przesilenie roku, wraz z pełnią księżyca, dokonało się bez większych atrakcji pogodowych, jak to bywało w ostatnich latach. Co prawda pogoda ostatnio była mocno zmienna nawet na przeciąg jednego dnia, poranki witały rześkie, pochmurne i wietrzne, w południe zaczynało przygrzewać mocno słońce, by zaciągnąć niebo jakąś deszczową albo burzową chmurą, po czym wieczór łagodniał i uspokajał się. Albo przedpołudnie deszczowe, popołudnie parne i gorące.

W obejściu życie toczy się w zgodzie z rytmem rocznym. Na świat przyszły kolejne indyczęta, w liczbie dziewięciu sztuk (na 15 jaj podłożonych). Zamieszkały z matką w stodółce, gdzie dokarmiam je co dwie godziny i mają bezpieczną przestrzeń, wyścieloną świeżą słomą, zdatną do przedszkolnych nauk życiowych. Kwoka z trójką kurcząt przeniosła się w zamian do lamusa, skąd w pogodne dnie wychodzi z nimi na podwórko. Kurczaki kupione w wylęgarni są już spore, samodzielne, mieszkają w osobnej przegrodzie kurnika, gdzie są bezpieczne od zakusów dorosłych zazdrosnych kur. Karmię je trzy razy dziennie, poza tym żerują swobodnie na skraju lasu za domem.
Indyczki-matki zostały już na początku przerzedzone. Jedną z nich przymusem oddzieliłam od piskląt, ponieważ kłóciły się wszystkie trzy ze sobą o miejsce, i cierpiały od tego małe, dziobane albo deptane (kilka sztuk padło w takich wypadkach, niestety). Po nocy spędzonej w kurniku otrzeźwiała z macierzyńskiego czaru hormonalnego i wróciła pod opiekuńcze skrzydła indora. Mało tego, wkrótce zaczęła się nieść i znowu zbieram jaja, bo może zechce jeszcze raz zasiąść na nich. Dwie zaś pozostałe matki z dziećmi przeniesione zostały do obory, do jednego wolnego boksu, gdzie miały cieplej i swobodny dostęp do światła słonecznego, którego już im w zamknięciu stodolnianym, w czas chłodów nocnych i deszczów dziennych, zaczynało brakować i podupadały na nóżki. Słońce uczyniło cud i wróciły do pełni zdrowych sił, jak nie przymierzając mały Collin z "Tajemniczego ogrodu". Wypuszczamy już je na kilka przedpołudniowych godzin do sadu, gdzie pod okiem gulgających matek z zapałem polują wśród trawy na drobne owady. Rosnąc do wieku i wielkości zdatnych do sprzedaży.

W ogrodzie permakulturowym, oprócz rzodkiewek, jak w zeszłym roku, które były naszym pierwszym większym plonem, obrodziły też nieźle truskawki. Dały kilka łubianek owoców, które poszły do lodów, do słodkich deserów i na niewielką ilość dżemu truskawkowego. Dla kogoś to pewnie żaden powód do dumy, ale mnie satysfakcjonuje, bo ewidentnie z roku na rok ten nasz jałowy skrawek ziemi, wyśmiewany przez okolicznych rolników, że na nic nie zdatny, tylko żeby las posadzić, zaczyna przynosić plony. Niewielkie, drobne, ale słodkie, zdrowe, pyszne. Własne!

11 czerwca 2016

Samowystarczalność na co dzień

Dzisiejszy obiad: ziemniaki z koprem, sadzone jajo, sałata z bundzem kozim, rzodkiewką i olejem lnianym, popijane kefirem domowym. Na deser lody domowe na kozim mleku i jogurcie domowym, truskawkowe. Oprócz odrobiny cukru wszystko wzięte z gospodarstwa. 
Lubię, gdy pytają mnie: 
- Będę w sklepie. Coś może kupić? 
A ja odpowiadam: zapałki. 
Albo: nic nie trzeba.

Wielki gąsior wina na kwiatach czarnego bzu już chodzi.

10 czerwca 2016

Czerwcowe zatrudnienia

No, więc już po sianokosach. Odbyły się o miesiąc wcześniej, iż w zeszłych latach, ale nie obyło się bez stresów. Pogodowych oczywiście. Dwa razy były odkładane przez rolnika kosiarza, ze względu na prognozy, które się nie sprawdziły. Było wtedy słonecznie, a obfity deszcz spadł akurat na drugi dzień po pokosie, wtedy, gdy miało być ciepło i sucho. Na szczęście nie wyrządził szkód. Dwa kolejne dni były może nie najbardziej upalne, ale za to z wietrzykiem, który szybko wysuszył siano. Chłopacy z wioski, Sławko i Jary sprawdzili się. Byli w umówionych dniach o umówionych godzinach i pracowali pilnie, zwłaszcza przy zwózce od rana do ciemnej nocy, a potem jeszcze kończąc robotę rano.
Przydały się zapasy kiełbasy, którąśmy pracowicie zrobiły jakiś czas temu w sporej ilości tytułem letniego grillowania. Nie wędziłam jej, tylko w porcjach zamroziłam. Jest zawsze w razie potrzeby, czy nadmiaru innych zajęć, gdy nie ma czasu gotować obiadu.
Anna zwiozła całe siano Santa Klausem z przyczepką, jednorazowo mieściło się w samochodzie i na niej ok. 40 kostek. Obróciła wszystkiego 11 razy, czyli łatwo sobie policzyć, ile zostało zebrane. Trawa majowa, zielona, soczysta, ładnie przesuszona. Zajęła całe poddasze nad oborą i jedno z pomieszczeń paszarni. Zapasy na zimę zatem zrobione, można się rozluźnić.

Nowe pastwisko obsiane mieszanką traw zakwitło żółtymi kwiatkami, trawy niewiele wzeszło. Niemniej kozy ruszyły na podbój i na razie są zadowolone z paszy. My też, bo póki starcza im tego, co w zagrodzeniu, nie trzeba ich prowadzać po sąsiadach i pilnować, aby w szkodę nie weszły.

Indyczęta opierzyły się i zaczęłam je wynosić na świat boży, w południe, gdy słońce pięknie grzeje, aby naładowały się ciepłem i światłem, no, i niezbędnymi do wzrostu witaminami.
Kwoka wysiedziała raptem trzy pisklęta, reszta jaj zamarła. W sumie się cieszę, że tak mało, bo kurczęta z wylęgarni ładnie rosną i mają się dobrze, mieszkają już z resztą stada drobiowego w kurniku.

Anna dołożyła nowe ramki do ula, bo wszystkie zostały już zapełnione, a właśnie kwitnie robinia akacjowa i szykuje się lipa, pszczoły uwijają się z robotą. Muszę przyznać, że polubiła pszczelarstwo i ma do tego rękę. Nie boi się swoich owadów, a i one - mieszkając na spokojnym uboczu w otoczeniu przyrody i nie niepokojone przez nikogo - są bardzo spokojne i nieagresywne. Niekiedy zagląda do nich po prostu z marszu, bez odpowiedniego ochronnego stroju, i żadnych zdenerwowań, ani użądleń jak dotąd nie było.

Z innych sukcesów: przeszłyśmy na letnie odżywianie wegetariańskie. W ruchu są lody domowe w różnych smakach, przetestowałam już z jagodami, brzoskwiniami, waniliowe z czekoladą i truskawkowe. Chłodniki na kefirze, sałatki z ogródkowego szpinaku i sera, z miodem. Twarożki z rzodkiewką, także z ogródka. Truskawki z jogurtem. Bo właśnie zaczęły rodzić (wreszcie!) krzaczki truskawkowe posadzone dwa lata temu i jest pysznie. Oraz zapiekanki z pomidorów i sera. Jogurt domowy w stałym użyciu, zużywamy około litra dziennie. Jak trzeba się wzmocnić po większej pracy, zawsze świeże jajo - w różnych formach - jest na podorędziu.

3 czerwca 2016

Pamięć fotograficzna

Przypomniałam sobie, że istnieje coś takiego jak aparat fotograficzny. Wyciągnięty z głębi szafy znów posłużył do notatek bezpośrednich.
Te zdjęcia mają już trochę czasu. Niemniej sprawy trwają.
Oto nasze tegoroczne stado na malowniczym wiosennym wypasie. W obejściu. 


Ta wielka kupa drewna na zdjęciu poniżej przybyła kilkoma wielkimi furami z lasu opodal. Wykosztowałyśmy się, bo nieco ponad 200 złotych kosztowało w leśnictwie. 5 metrów przestrzennych, przeważnie sosny. Jeśli ciepłe zimy potrwają dłużej, to starczy z powodzeniem na co najmniej dwie, jeśli nie więcej. Teraz trzeba główkować, żeby to pociąć na mniejsze, co niektóre grubsze kawałki rozczłonkować siekierą i ułożyć pod daszkiem w ściankach. Praca do jesieni. Praktycznie coroczna.


Poniżej zaś świadectwo stolarskich zatrudnień Ani. Własnoręcznie zrobiona drewniana balustrada na tarasie przy domu, wymaga jeszcze paru muśnięć, ale jest. Teraz kleimy już z wolna płytki na tarasowej betonowej podłodze. Kupione tak dawno temu, że nie pamiętam już kiedy. 


Balustradę ozdabia własnoręcznie pleciony przez Anię koszyk z przeznaczeniem dla wysiadującej kwoki.