30 sierpnia 2014

Doroczna obfitość

Nasz ogródeczek przydomowy dał jak zawsze niewielki plon. Winą jest drób, urzędujący w nim notorycznie, który rozkopuje posiane grządki w poszukiwaniu dżdżownic i robaczków, a przy okazji nasionek i kiełków. Drugi ogród, w zamiarze permakulturowy, a oddalony na tyle od obejścia, że kury tam rzadko trafiają, na razie jest w powijakach. Rośnie na nim plantacyjka posadzonych w tym roku czarnych porzeczek (które przyjęły się wszystkie) i spora grządka kartofli (dziki się nie wdarły, dzięki zabezpieczonemu żerdziami zagrodzeniu). No, i stanęły dwa ule. Reszta to jeszcze niezagospodarowana dzicz, z którą niedługo będziemy walczyć, bo idzie pora jesiennych nasadzeń. Na razie Ania pracowicie wykosiła podkaszarką spalinową trawsko, które obrosło całą połać.
Tym niemniej ów mały plon zawsze starannie zagospodarowujemy i zawsze jesienią daje dużo przyjemności. Buraczki wszystkie poszły na sałatkę i wylądowały w słoikach. Ogórki zostały zjedzone jako małosolne (co do zapasu kiszonych zasiliła nas kilkoma kilogramami swoich gruntowych Mikołajowa). Pomidory dały trochę soku pomidorowego (vel "koncentratu") na zimę, trochę sałatek i na razie zielenią się na krzakach, schłodzone brakiem pogody. Lubię je zjadać w formie smażonej, bez panierki, do porannego sadzonego jajka od zielonej nóżki. Lubię ich kwaskowaty smak.
Dzisiaj Anna zerwała wszystkie pozostałe cukinie i przyniosła jedną sporą dynię, napoczętą przedwcześnie przez kozy. Co z tym zrobić? Ano zaczął się sezon na leczo. Robię z niego zapasy w zamrażarce. Zimą zjedzenie takiej warzywnej potrawy, w której duża część składu jest własnego chowu, to coś wspaniałego.

A propos dżdżownic, to zauważam od jakiegoś czasu nasilenie ich obecności na naszej wydmie, w rejonie pod oborą, gdzie zalega wciąż czysty lity piasek. Piasek okala także chatę, do czego przyczyniły się rozkopy budowlane, które zniszczyły cieniutką warstwę humusu. Jest do tego stopnia piaszczysty, że wizytujące nas czasem małe dzieci z zapałem bawią się w nim, jak w piaskownicy, stawiają babki, kopią dołki łopatką, podobnie zresztą jak Pasza, tylko ta robi to własnymi pazurkami. Widok dżdżownic po deszczu i pozostawianych przez nie śladów bardzo mnie cieszy. Mają widocznie dość stałego pokarmu dzięki zwierzętom, że nie lękają się zasuszenia i śmierci głodowej na tej naszej jałowiźnie. W takim razie mogę chyba mieć nadzieję, że obejrzę jeszcze przed śmiercią nasze obejście całe pokryte zieloną darnią. Bo dżdżownice bez wątpienia pracują nad glebą. Ponadto najwyraźniej świetnie się mają i mnożą (a wcale nie są amerykańskie tylko nasze, swojskie), nawet w pobliżu kurnika!

Poza tym mnożymy cydr, już pijalny, choć jeszcze niezbyt mocny, niedługo stawiam wino jabłkowo-czermchowo-aroniowe. I czekamy na łaskawość antonówki, która wciąż dojrzewa. Co prawda wieść jest taka, że nie będzie w tym roku skupu jabłek. Cena oferowana przez przetwórnię, 10 gr za kilogram jest za mała, aby opłaciło się to właścicielom skupów. No, ale trudno. Jakoś sobie poradzimy, jak nie my i nasi znajomi, to nasze kozy i gęsi, z zapałem żerujące na spadach. Trzeba zwiększyć moce przerobowe i robić zapasy w różnych formach. Ciekłych, gęstych, suchych i mniej gęstych, a nawet uduchowionych.

27 sierpnia 2014

Dodawanie

Trochę popadało, oziębiło się, ale nadal chadzam bez skarpetek i na boso, gdzie się da. Budowa posuwa się w tempie ślimaczym. Jutro znowu wielikoje świato, czyli przerwa. Tuż przed zakończeniem pierwszego etapu.
Kubuś został szczęśliwie dodany do balbinek, wraz z Pikolinką. Szybko się z nimi zespolił i zjednoczył i już za mną nie biega uporczywie na podwórku, jak to było pierwszego dnia. Pikolinka także, choć sypia tam gdzie balbiny, to w dzień przyznaje się już bardziej do trzech muszkieterów, czyli trójki wcześniejszych kurczaków, wysiedzianych przez białą kurę.
Popróbowałam pierwszego cydru. Jeszcze słabizna, jabłka wszak pierwsze, czyli kwaśne, dodałam cukru, nastawiłam matkę drożdżową, żeby podpędzić proces, bo na skórce jabłkowej jakoś ruszyło tylko symbolicznie. No, ale smakowity! Wypiłam dwie szklaneczki, które napełniły mnie radością i poczuciem spełnienia. I wzmogłam obieranie kolejnych jabłek na sok do kolejnych gąsiorków. Taa, ma to sens.

22 sierpnia 2014

Letnie obrazki

Jabłoń z naszego sadu, pełna tegorocznego dobra. Antonówka, jedna z kilku. Jeszcze czekamy na dojrzałe owoce.


Rosnący Kubuś w ogródeczku, w tle jego przyboczna, zielona nóżka Pikolinka. Oboje stanowią nierozłączna parę. 


I balbiny, wcale już nie najnowsze mieszkanki gospodarstwa. Przy ich udziale przybyło nowych głosów w obejściu. Gdyż nieco inaczej krzyczą, niż gęsi białe. Ich głos przypomina bardziej kwakanie dzikiej kaczki, albo nieudolne próby śpiewu misia Koralgola, gdy połknął gwizdek. 


Najnowszymi mieszkankami są bowiem... pszczoły. Które zjechały przedwczoraj rano i zostały ustawione w swoich ulach w zaplanowanym miejscu, w przyszłym permakulturowym ogrodzie. Dzień był wtedy ciepły i słoneczny, więc od razu przystąpiły do oblotów otoczenia. W całkowitym pobliżu mają teraz kwitnący wrzos.

19 sierpnia 2014

Stwory, twory i przetwory

Pogoda siadła i dobrze, upały się skończyły, mogłam wrócić do robienia serów podpuszczkowych (które nie wychodzą, gdy temperatura na zewnątrz przekracza 25 stopni). Kilka nieudanych prób przekonało mnie o tej zasadzie, sery rosły w oczach, pełne oczek takich i owakich, mimo zachowywania wszelkich zasad higieny. Na szczęście trafili się letnicy chętni jeść twarogi i pić mleko, więc straty dużej nie było. Teraz nadrabiam stracony okres, aby zrobić zapas żółtych serów na jesień i zimę.
Poza tym sadowe nadmiary też już dają w kość. A to dopiero pierwsze spady, większość jabłoni dopiero dochodzi do dojrzałości owoców, które w większości wiszą jeszcze na drzewach. Codziennie muszę zanieść do ziemianki kolejne, wyprodukowane przetwory. Nie spieszę się, nie pędzę, nie dramatyzuję. Ot, pięć-sześć słoiczków dżemu, albo 2,5 litra soku, albo baniaczek świeżego soku ukręconego w sokowirówce na cydr, lub butla z nastawem octowym. Jeśli tylko codziennie coś z tego powstaje, to do końca jesieni będzie wszystkiego w bród (niektóre zapasy mają nam starczyć na dwa lata, bo co tyle owocuje nasz stary sad).
Dwa lata temu zrobiłyśmy 15 litrów octu, który właśnie się skończył. Używałam go do wszystkiego, mycia, sałatek i przetworów i muszę stwierdzić, że jego moc tylko z czasem wzrastała w pozytywnym sensie, a smak był wyśmienity. W każdym razie wszelkie octy sklepowe, nawet jabłkowe szkodziły mojej wątrobie, po naszym nie czułam żadnych skutków ubocznych. Zatem teraz trzeba zrobić więcej, tyle wiem.
Anna specjalizuje się w sałatkach warzywnych, i sekunduje mi w wytwarzaniu. Trwają zbiory pomidorów w folii. Część już poszła na sok pomidorowy (bo trudno go nazwać koncentratem), który zużywam zimą do zupy pomidorowej na rosole, albo wypijam duszkiem z odrobiną soli. Dar od sąsiadów, torbę ogórków gruntowych też trzeba było zagospodarować. Idzie czas buraczków, naszych i dyni. Pierwsze leczo na naszych cukiniach trafiło już do zamrażarki.

Poza tym znów była strata i zysk. Zamieniłyśmy się ze znanym nam już hodowcą spod Bielska na indyki, on wziął dwa nasze, czarnej rasy, my dostałyśmy za nie dwa z rasy czerwonej. Niestety, reszta naszych indycząt nie zważała na żadne zakazy i perswazje, zabrnęła w łąki za daleko, gdzie dopadły je drapieżniki. Tylko jeden z piątki wrócił następnego dnia w południe do domu i matki.
Poza tym Anna dokupiła naszemu Kubie, który rozwija się znakomicie i jest już prawie cały opierzony, dwie młode siodłate gęsi. Nie są to pełnej krwi kubanki, bo i zresztą, jak nam nasz hodowca wyłożył, także i Kuba wcale w pełni kubański nie jest. To krzyżówki z białą gęsią hodowlaną, co można poznać po jasnych nogach i częściowo jasnym dziobie. Zaletą krzyżówek jest jednak to, że znoszą o wiele większe jaja, niż inne gęsi. Ich mięso jest mniej tłuste i bardzo smaczne.
Balbinki, jak je nazwałam (choć to podobno parka, samiec i samica) adaptują się właśnie do stada białych gęsi i drepczą za nimi z pokorą, choć śpią jeszcze osobno, w miejscu, które zwolniły tuczone koguty, przechodząc w inny stan skupienia i w ręce klienta.

No, a budowa wciąż trwa. Nie chce mi się o tym szczegółowo opowiadać, bo to nic nowego... Coś co miało trwać trzy dni właśnie trwa już miesiąc i końca nie widać pierwszego etapu, czyli postawienia ścian i sufitu. Ot, efekty podlaskiej maniany.

2 sierpnia 2014

Skwarne zajęcia

Upał doskwiera. Każdorazowe wyjście na dwór to akt bohaterski. Zwierzyna pochowała się gdzie mogła przed słońcem,w obejściu panuje bezruch i cisza. Nie palę pod płytą, tylko robię co potrzeba na kuchence gazowej, aby nie dodawać w mieszkaniu temperatury. I tak wewnątrz, przy otwartych na poddaszu oknach i kilku zasłoniętych żaluzjami od słonecznej strony na dole, udaje się zachować 24-25 stopni.
Powstają przetwory, także z ostatnich jagód, które kupiłyśmy od młodszej siostry Jarego, wielkiej zbieraczki. Sprzedaje po kosztach skupu, a że skup już przestał skupować jagody, bo sezon na nie się skończył, to po ostatniej cenie skupowej, tj. 10 zł za kilogram. Robię z nich dżemy jagodowe, będzie jakieś 7-8 słoiczków, a resztę na surowo żeśmy zeżarły ze śmietaną i cukrem. Zresztą nie pierwszy raz w tym roku taka uczta jagodowa. A raczej kuracja. Bo w sumie zaliczyłam kilka kilogramów jako leczniczy coroczny przysmak, nie robiąc żadnych przetworów.
Nastawiłam także pierwszy baniaczek cydru oraz octu (na wytłokach jabłkowych zmieszanych z wodą).
Obierki zjadają ze smakiem gęsi i kozy, kury także nimi nie gardzą.

Budowa stanęła. Majster pracuje, a poza tym nie może znaleźć chętnych do pomocy. Wszyscy odmawiają, bo "za gorąco". Jak majster ma wolne to wypada akurat wielikoje świato (np. Eliasza), albo żniwa albo inne metafizyczne przeszkody i tak się wlecze. Maniana.