29 marca 2014

Odgrodzenie

Noce są zimne, nawet z przymrozkami, ale dnie słoneczne i w szczycie całkiem ciepłe, chodzę wtedy w krótkim rękawku (oczywiście ku zgrozie Warszawianki, okutanej na cebulkę i narzekającej na ból gardła).
Niestety muszę palić w c.o. choć kilka godzin dziennie, aby gąsiątka miały ciepło. Są w tym okresie, przed opierzeniem się bardzo wrażliwe na chłód.
Wczoraj zrobiłam pierwszy twarożek w tym roku. A dzisiaj serek podpuszczkowy. To z podkradanego dziecku mleka od Gwiazdy, która ma go spory nadmiar. Taki pierwszy twarożek znika w oka mgnieniu po zimie, z dodatkiem oczywiście świeżego szczypiorku z wiosennej hodowli cebulek w doniczce na oknie.
Dzisiaj zjawił się Jary do ogrodzenia. Pracowali z Anną cały dzionek, ja dołączyłam po obiedzie. Jary korował słupki dębowe, Anna smażyła ich końce w ognisku i wierciła dziury w ziemi ręcznym świderkiem marki Fiscars. Fajny i przydatny wynalazek! Potem wstawiliśmy przygotowane słupy i przeszliśmy do ogrodzenia ogrodu, jeszcze nieskończonego. Udało się nam zakończyć naciąganie siatki na tym obszarze. Teraz czeka jeszcze mocowanie żerdzi zabezpieczających, bramy i furtki.
Ogród na razie pozostanie nieobsadzony. Miałyśmy w zbożnym planie sprowadzić w tym celu nieocenioną Krysię Cornuet, zrobić jakieś warsztaty permakulturowe przy okazji, ale teraz widać wyraźnie, że nie wydołamy z czasem. Trzeba jeszcze skończyć grodzić pastwisko, aby przenieść tam wypas kóz, które na razie będą korzystać z zagrodzenia ogrodowego i przy okazji wypróbują jego skuteczność.
Nic to, jak dobrze pójdzie część planowanych nasadzeń zrobimy jesienią, oraz zbudujemy trochę grządek na przyszłą wiosnę. Nic na siłę, mamy tylko cztery ręce. Teraz nie ma co sadzić drzewek i krzewów, bo wpuszczone tam kozy zeżrą je natychmiast.

27 marca 2014

Poprawianie świata

Kilka dni i nocy padało, ziemia nawilżona, świat oczyszczony. Noce zrobiły się chłodne, sok brzozowy przestał prawie lecieć. Ale i tak napiłyśmy się po kilka litrów na głowę, jak żadnego roku, kiedy to moment dojenia drzew trwał krotko, długo go nie było, a potem ino mignął, jak mawiają Piotrkowianie, no, i zapominało się w toku codziennych zajęć udoić w porę.
Przystopowałam z bieganiem, ponieważ zostałam zmuszona. Sforsowałam sobie lewy staw kolanowy, kuleję. Jednak moja waga względem kośćca jest wciąż za wysoka i oto skutek. Za to chodzę stałą trasą o stałej porze i oddycham głęboko, wracając tym sposobem do ćwiczeń oddechowych, które kiedyś sobie aplikowałam nawet często, trochę w formie raja yogi, trochę rebirthingu, trochę mojego pomysłu. W każdym razie medytuję w trakcie takiego spaceru, w rytm oddechu i jest wspaniale. Łączy mnie to z tym kawałkiem ziemi, miejscem, przyrodą, planetą w taki sposób, że nic złego tu się nie stanie. Żaden ruski niczym nie zagraża. Żaden Francuz nie przybywa wyzwalać po próżnicy. Ani żaden partyzant po lesie nie biega. Ot, miejsce pokoju współ-czynię wraz z wzajemnym wdechem i wydechem ziemi i nieba.
Co do wagi i tak spadła, i rzeczywiście, po roku diety mogę powiedzieć kilka rzeczy o jej skutkowaniu. Co prawda, jak się okazało, oprócz glutenu musiałam zrezygnować dodatkowo także z potraw i napojów zawierających syrop glukozowo-fruktozowy, tudzież podejrzaną wielość różnych konserwantów, z czekolady, kakaa, kawy i z herbaty oraz piwa. Więc oczyszczanie trwało dłużej, zanim namierzyłam kolejny czynnik alergiczny, jednak w końcu doszłam do stanu całkowicie bezbolesnego. Przestało ciążyć mi w żołądku, rwać w woreczku żółciowym i wątrobie, gonić do kibelka z biegunką, nie boli mnie głowa i nie kręci się w niej. Więcej! Poprawiła mi się pamięć, wróciłam do pisania, spojrzałam na świat innym okiem i poczułam się młodziej, o czym świadczą codzienne przebieżki, bądź spacery poranne. Niedawno zrobiłam przegląd swoich ciuchów w szafie, wiele z nich poszło do recyklingu, który uskutecznia Anna, tnąc je na cienkie paski, z których potem tka chodniki, ale też kilka rzeczy, które leżały od lat nieużywane, bo przestałam się w nie mieścić, nagle zaczęły pasować i wchodzić na mnie bez najmniejszego kłopotu. Zatem jednak jakiś efekt wagowy jest.

Poza tym staramy się codziennie coś konkretnego zrobić. Altana już ukończona całkowicie, wszystko dopięte na ostatni guzik. Klecimy teraz płotek odgradzający od kóz kolejny ogródeczek za altaną, gdzie chcemy posadzić jakieś krzewy i winogrono, bo ma wystawę południową. Dzisiaj powstały dwie furtki, także do ogrodu permakulturowego. I reorganizujemy gniazda w kurniku, tak, aby indyczki miały gdzie siadać. Bo zaczynają się z wolna (tj. co drugi dzień) nieść.

25 marca 2014

Strata i zysk

Dwa dni temu zdechło jedno gąsiątko. To zwykła rzecz, gdy kupuje się jednoniówki, przeważnie jedno-dwa na dziesięć są spisane na straty. Przyczyną jest wirus pewnej choroby, której miana nie pamiętam, a który przenoszony jest od matki na pisklę poprzez jajo. Objawem jest wtedy dość szybkie podupadanie pisklęcia, oraz okulawienie, utrata równowagi. Dzieje się to w przeciągu dwóch tygodni. Niektóre przeżywają, ale są o wiele mniejsze od reszty, kuleją, skubią się itp. przez całe życie.
No, więc Anna zakopała padłe gąsiątko gdzieś w lesie, choć na dobrą sprawę nie warto tego robić. Bo las i tak wyciąga zawsze wszystko, co zakopane i pożera w przeciągu kilku godzin, lub doby. No, ale człowiek jest estetą. Poza tym lepiej nie rzucać truchła na żer naszym kurom bądź psom. Niech sobie poczeka na leśnego drapieżnika.
I ledwie to zrobiła odkryła w oborze nowonarodzone koźlątko. Nareszcie Gwiazda powiła! Zgadnijcie, jakiej płci? Tak, zgadza się! Koziołek....
Tak śmierć została zrównoważona narodzinami nowej istoty.

Wczoraj zaś dzień zapowiadał się pogodnie, po nocnym deszczu świat był świeży, umyty. Zabrałyśmy się za kończenie prac zdobniczych w altanie, a potem Anna zaprowadziła stado na ugór, aby trochę podjadło zielonego. Ja wróciłam do domu, napaliłam w piecu (gąsiątka lubią mimo wszystko ciepło, więc robię to dla nich, bo nam to już nie zawsze konieczne), wstawiłam obiad i w przerwie rozłożyłam karty. Hm... sekwencja kart pokazała najpierw nagłą stratę, potem zysk. Ledwie to odczytałam zadzwonił telefon. Anna wzywała mnie z pola na pomoc.
- Wypuść psa, coś się dzieje z gulgułami w krzakach, nie mogę odejść od kóz.
Wypuściłam Kolę, która pobiegła z głośnym szczekaniem ku stadu, i sama za chwilę dołączyłam. Przejęłam stado, a Anna z psami poszła szukać indyków.
Po kilku minutach wróciła niosąc w ręku martwą indyczkę...
- Mignęło mi coś żółtawego. Na pewno lis. Ciągnął ją przez krzaki i trafiłam po zgubionych piórach.
Miała zgruchotany kark jednym ucapieniem szczęk. Była jeszcze ciepła, więc poszła na rozbiór.
Gdy odjechali, a Anna obrała indyczkę, znajdując w niej oprócz kształtujących się dopiero jaj, także jedno całe, gotowe do wyjścia odnalazła się najstarsza indyczka, przyszła sama, zdenerwowana. Gdzie jeszcze dwoje?
Ruszyłam drogą na pola, a Anna rowerem przez wieś. Gulganie naprowadziło nas w jedno miejsce. Udało się przygnać do domu jeszcze jedną zgubę, indyczkę. Nie było jednak indora.
- Źle to widzę - orzekłam.
Ruszyłyśmy znów na pole, Anna rowerem i z lepszym wzrokiem szybciej odnalazła zgubę. Także zagryzioną lisimi zębami, ze zgruchotanym karkiem i lekko zasypaną piaskiem. Lisisko spłoszone uznało, że lepiej wiać, niż ciągnąć tak ciężką zdobycz, więc spróbowało ją ukryć.
- Kurwa! - wymsknęło mi się na ten smutny widok.
Indor także poszedł na rozbiór. Jako upolowana dziczyzna. Kawał mięcha, tłusty jak dotąd żadne nasze zwierzę nie było, to zapewne zasługa ciepłej zimy i możliwości żerowania od dawna.

23 marca 2014

Koziołki na sprzedaż

Oto tegoroczne koźlęta, przeważnie koziołki, do sprzedania w tym roku. Rasy barwnej uszlachetnionej, z dużą domieszką krwi alpejskiej. Cena rozsądna, można śmiało kupować. 




Jak widać poniżej, kózka ze złamaną nóżką radzi sobie sama na pastwisku. Pewnie z nami zostanie...



Wiosenna muza

Wiosenne słońce, uwolnienie organizmu od glutenu i poranne biegi zwyżkują u mnie poczuciem humoru. Jak widać poniżej. Ot, gapię się w przyszłość tego i owego z moją małą rekonwalescentką na kolanach, która właśnie wpadła na poprawienie opatrunku.

22 marca 2014

Grodzenie ogrodu

Jak się zaczął znak Barana, wiosna czyli, znaczy to przede wszystkim, że czas wziąć się fizycznie za bary z rzeczywistością. I prace dawno zaplanowane, odłożone na zimę, wskrzesić i wykonać.
Od tygodnia Anna jeździła na wioskę dopytywać się o chłopaków, który by do roboty zdatny był. Ale, a to ten wyjechał do miasta, a to ów u kogoś innego pracuje, a to inny ma fazę pijacką... Miesiąc temu co rusz któryś zaglądał i o pracę się prosił, a gdy przyszło co do czego, żadnego.
Dzisiaj udało się skoptować Iwana, Wanię czyli. Wczoraj źle się czuł po 5 mocnych piwach, ale dzisiaj z rana był w odpowiednim stanie. Niestety, Jarego, który najlepiej na grodzeniu się zna, nie można było zdybać. Najął się u innego rolnika z naszej wioski.
Było nie było, doszłam do kompanii ja. Jako młotkowa z gwoździami.
Wania klasycznie, dniówkę rozpoczął od śniadania, kawy i papieroska. W tym czasie mogłam zajrzeć na fejsa i sprawdzić, czy już ruskie nie ruszyły na Unię i zaraz mi się za płotem nie zjawią. Ale nic nikt o tym nie bąknął.
Pracowaliśmy następnie od rana w podnoszącym się wiosennym słońcu coraz bardziej rozgrzani, ściągnęłam katanę i tylko w koszulce z krótkim rękawem udzielałam się, biegając po narzędzia do domu i z powrotem w dosłownym sensie. Wania przyjął to ze stoickim spokojem.
- Ot, młode lata poczuła - stwierdził filozoficznie.
- Nie, to cegła na głowę jej spadła - śmiała się Anna.
No, z czasem siły mnie odeszły i już tylko człapałam za nimi, od słupa do słupa, gdy rozwijali i naciągali siatkę. Do mnie należało przybijanie wielkim młotkiem gwoździami sztachet do słupów, z nawiniętą i naciągniętą na nich siatką. Aż mi się odcisk zrobił na palcu, trudno. Rączki mam na klawiaturze ćwiczone.
Rozciągnęliśmy 3 rolki, po 50 metrów każda. Pracując do 15.30 z małymi przerwami na papierosa i piwo dla Wańki, a dla mnie na karmienie gąsiątek.
Nareszcie Anna zarządziła fajrant. Pozostało jeszcze ze 20 metrów do ogrodzenia, nie licząc bramy i furtki, które trzeba będzie inaczej zrobić, to na następne razy będzie. Podreptałam do domu i upichciłam szybko kiełbasę białą z cebulką duszoną na patelni. Na gotowanie obiadu było już zdecydowanie za późno i za długo czekać. Jako dodatek wyciągnęłam z piwniczki sałatkę z opieniek z marchewką i papryką na ostro. I kolejne piwo dla Wańki. I tyle.

Potem jeszcze trza było drób nakarmić i zamknąć w kurniku, obrządek w koziarni zrobić, przewinąć gąsięta (tj. wymienić podściółkę w pudle, w którym na razie mieszkają), nakarmić psy i koty, ugotować kolejne porcje kaszy i jajek na jutrzejszą karmę dla piskląt, oraz zrobić nowy opatrunek na nóżkę małej Kulawinki. Dopiero po tym wszystkim, już całkiem opadła z sił, mogłam usiąść do komputera i to wszystko wam szczegółowo opisać.

20 marca 2014

Wypadek, czyli gdyby kózka nie skakała...

Biegania nie odpuszczam. Nawet w deszczu, jak ostatnio, albo przed 5 rano, jak dzisiaj. Bo trochę popadało, przelotnie, choć chwilami obficie, tak iście marcowo. Zieleń się przez to odnowiła i młode sosny nabrały widocznego życia.
Zdarzył się dwa dni temu wypadek w koziarni. Doprawdy nie wiem kiedy i jak to się stało, ale jedna mała kózka zerwała sobie wiązadła w kolanie w przedniej nodze. To znaczy tak myślę, że to to, bo nikt prześwietlenia nie robił. Kości są całe, ale noga zwisa bezwładnie i huśta się w kolanku w każdą stronę. Musiała wsadzić ją między jakieś szczeble, utknąć i wyszarpywać się siłą.
Wsadziłyśmy nóżkę w deszczułki i za poradą telefoniczną weterynarza w watę, obwiązaną elastycznym bandażem. Taki opatrunek jednak spada dość często i trzeba go kontrolować. no i w razie czego poprawiać. Do tego małą musimy karmić osobno i specjalnie podstawiać do matki, bo nie potrafi ustać na usztywnionej nóżce. Choć położyć się i podnieść samodzielnie udaje się jej. Ot, i kłopot.

18 marca 2014

W podróży

Wczoraj przywitał mnie poranek cały w bieli. Bieganie w śniegu było nowym doświadczeniem. Po czym udałyśmy się w drogę, załatwić kilka spraw. Wpierw jednak zapakowałyśmy Cezara na pakę, koguta w pudle na tylne siedzenie, jakieś potrzebne naczynia i sprzęty, a gąsiątka dostały zwiększone porcje karmy i wody. 
Cezar pojechał na występy gościnne do zaprzyjaźnionej koziarki w trzeciej wsi, a kogut został kupiony przez Olę-Mamalinkę, jako uzupełnienie stadka kur zielononożnych, które w zeszłym roku zaprowadziła u siebie. 
W ogóle dzień okazał się towarzyski, bo w Hajnówce, po załatwieniu spraw w urzędach i sklepach naszłyśmy na ulicy znajome z naszego miasteczka, czekające na autobus. Zabrały się z nami do domu. Zaś w drodze powrotnej drogą boczną, leśną, która najbardziej lubię, zajechałyśmy jeszcze do olejarzy, uzupełnić zapasy wytłoków z siemienia. Dostałyśmy znowu w gratisie wiaderko gęstego zanieczyszczonego oleju, dla dokarmienia nim drobiu, psy też go dobrze jedzą. 
Przy powrocie śniegu już nigdzie nie było. 
Anna wypuściła jeszcze zwierzynę na krótkie pohasanie. Oto i onaż.


Zwierzyna trzymana w pudle w domowych warunkach, pod zapaloną żarówką-kwoką miała się dobrze, choć już nieco dzióbki jej wyschły z braku wody.


17 marca 2014

Jeden z kilku

Poniżej Melek od Meli. Odsłona ku reklamie reszty. Wszystkie zapowiadają się na dobre capy. Może komuś wpadnie w oko, to niech pisze. Są po bardzo mlecznych kozach, pół krwi alpejskiej, barwne uszlachetnione.


Wszystkie są spokojne i ułożone, niewiele z czasem capią, płodne, potomstwo ulepszone. Rogate. Jest za co złapać i przytrzymać.

16 marca 2014

Na dystans

To już czwarty poranek z kolei, który zaczynam od przebieżki, do asfalta i z powrotem. Z psami biegnącymi radośnie obok. Sąsiadem krukiem pozdrawiającym z lotu ptaka. Cud dzieje się cały czas! Pojawiły się lekkie zakwasy, ale już znikają. I jakby lepiej mi się biegnie. I łatwiej i z mniejszą ilością przerw dla nabrania oddechu .
Mam znajomych, którzy biegają maratony. Chyba coś mi zapadło w pamięć z ich opowieści dziwnej treści, podczas wspólnego biesiadowania, o tych codziennych bieganiach o świcie wiele kilometrów przez okoliczne lasy.
Jeśli dojdę kiedyś do kilometra, i to bez zatrzymywania się, to sobie medal przyznam. Na razie zaliczam połowę tego dystansu ze sporą zadyszką i kilkoma przystankami po drodze.

A poza tym wczoraj Anna wybrała się do Siedlec i przywiozła na pace siatkę na ogrodzenie ogrodu i pastwiska. Cały dzień wiało, wiatr wiódł chmury, z których wreszcie siknął pierwszy poważniejszy wiosenny deszcz, który pięknie zmoczył nasze suche piaski. Dzisiaj już spokojnie, wilgotno, i głęboko i gładko się oddycha.

13 marca 2014

Zmieniam się

Nie wiem, czy ktoś zauważył, ale rzadziej pisuję ostatnio, a jak już napiszę to bez dawnego polotu, jakieś nudziarstwa codzienne. Dzieje się tak, ponieważ się zmieniam. To objaw z jednej strony zastoju twórczego, czy może inaczej: przyczajenia i czyhania na natchnienie w nowej dziedzinie, ładowania akumulatorów, a z drugiej tego, że się zmieniam właśnie. Na czym to polega? Jak się objawia?
Hm, szczegóły są takie: zawieszam się na długie godziny oglądając różne filmy na YT z interesujących mnie tematów, czytam artykuły i wszelkie informacje z tym związane, poprawiam stare teksty i myślę o ich przekonstruowaniu, nie ma mnie. Każdego dnia otwieram puste okno i gapię się w nie z namysłem. Żadnego ruchu ręki, stuknięcia w klawisze. Słowa nie przychodzą, pomysły snują się jak pełgający dym z rozpalanego z trudem ogniska, nie ma impulsu, nie ma blasku.
No, ale odsiaduję czas i czekam. Przyjdzie. Znam ten proces, te stany.
Potrzebna jest zmiana siebie, od wewnątrz, ze źródła.
Dzisiaj coś szczególnego się stało. Opiszę to krótko.
Zerwałam się z łóżka o 6 rano. Cud sam w sobie. Wciągnęłam stare adidasy na stopy, dresy, polar, zawołałam Kolabę (jedno imię je jednoczy jak nic innego na świecie!) i pobiegłyśmy. Drogą leśną do asfaltu i z powrotem. Niewiele tej odległości, z 500 metrów, ale na początek zawsze coś. Naoddychałam się po czubek głowy, psy się wyhasały po polach, po czym zjadłam śniadanie (klasycznie: sadzone jajko od zielononóżki z dodatkami) i usiadłam przed komputerem.
Nie, nie napisałam żadnego zdania. Ale! Przyszedł poważny pomysł i już wiem, co napisać.
- Cegła ci na głowę spadła? - spytała troskliwie Anna, przyglądająca się temu wszystkiemu z dystansem.
- Może i spadła. Ale fajnie mi z tym - roześmiałam się.
I zabrałyśmy się zgodnie za robienie kiełbasy. Namieszałam 5 kilogramów mięsiwa (częściowo koziego, częściowo wieprzowiny i słoniny kupionych w sklepie) z domieszką przypraw (czosnku, cząbru, kminku, pieprzu, soli i cukru) i zostawiłam do wieczora.
Po południu przybyło mi codziennych obowiązków. Zadzwonił telefon z wylęgarni i Anna przywiozła z Bielska 10 jednodniowych gąsiątek. Przy okazji zrobiła w Biedronce i Kauflandzie trochę wojennych zapasów. Cukru, soli, mąki, kaszy.
Po powrocie przykręciłam maszynkę do stołu i nabiłyśmy kiełbasy ile wlazło. W połowie na surowo, do zamrożenia, na grilla, a w połowie do wędzenia.
I tak się zmiana odbywa.

12 marca 2014

Nowi

Słoneczne dnie wyciągają na dwór. Pasłam dzisiaj kozy na ugorze, na odrastającej troszeczkę zielonej trawce. Laba przyzwyczaja się do służby, choć wciąż muszę mieć smycz na podorędziu, bo czasem zapomina się i ściga z lubością rozbrykane koźlęta.
Pracowicie układam porżnięte drewno w ścianki. Robimy to powoli, aby umożliwić kozom okorowanie tego, co jeszcze ma korę, zawsze trochę paszy mają z tego.
No, i przymocowałyśmy zdobienia drewniane z drugiej strony dachu altany.
Przy tej robocie naszła nas nowa mieszkanka naszej wioski.
- Dzień dobry! Przyszłam się przedstawić! Kupiliśmy z mężem tę chatę z nowymi zdobieniami trzy domy dalej.
Miłe, gdy ktoś przychodzi w tym celu i nie trzeba samemu biegać z ciekawości, aby kogoś poznać.
Okazało się, że to całkiem nowi właściciele, ze stolicy, którzy odkupili już częściowo odremontowany "dla oka" dom od człowieka z Białostoka. Na letni pobyt. No, cóż, dobre i to.

9 marca 2014

Złudzenie odległości

Niewidzialnie, nad chmurami przelatują klucze dzikich gęsi i żurawi. Poznaję po okrzykach i nawoływaniach, które wydają z wysoka. Z lasu rozlegają się głosy pomniejszych wiosennych ptaków, których w większości nie rozpoznaję z imienia, ale z głosów owszem.
W piątek zajechałyśmy, wiedzione podobnym wiosennym trendem, do pewnej wioski koło Dubicz Cerkiewnych, odwiedzić znajomych olejarzy. Dokupić świeżego lnianego oleju i nowe zapasy wytłoków z siemienia dla kur. W gratisie dostałyśmy tez wytłoki kokosowe, dla kóz, na posmakowanie. Rzeczywiście, koziołki pojadają je ze sporą ochotą.
Trochę sobie pogadaliśmy, o osiedleniu się na wsi i końcu świata. Zauważam, że wielu z poznanych tutaj przeze mnie osiedleńców z miasta ma jakiś instynkt, bądź rodzaj wiedzy, przeczucia, bazującego na silnym niepokoju związanym z możliwością kryzysu, wojny, zaburzeń społecznych, a niektórzy wręcz opierają się na jakichś apokaliptycznych przekonaniach, które skłoniły ich do decyzji diametralnej zmiany życia. I nawet nie łączy nas jakiś wspólny światopogląd, jedynie podobne wnioski. I w konsekwencji sposób codziennego życia i przeżycia. Prosty, związany z ziemią, własnoręczną pracą, jakimś rzemiosłem, wytwarzaniem własnej zdrowej żywności. Ogród, sad, kozy, kury, to częsta podstawa. I życie w ekologicznej harmonii, czystości, związku z przyrodą i zwierzętami.
Religia, polityczne czy społeczne idee, hasła, sztandary, ambicje, naukowe teorie, to są sprawy i dziedziny łączące ze sobą ludzi w mieście. Na wsi liczy się konkret i te wszystkie myślokształty odchodzą w praktyce na bok. I tak stykamy się na podobnej podwalinie: wróżka z ortodoksyjno-katolickim anarchistą, zagorzały politykier z ochrzczonym żydem, zielonoświątkowcy z anastazjowcami, katolicy z prawosławnymi, weganie z mięsożercami, lewicowcy z prawicowcami, i nie ma w tym nic, co by dzieliło. Bo łączy nas podobny sposób życia i rozwiązywania codziennych problemów, otoczenie, przyroda, rzeczywistość, potrzeba życia w pokoju z innymi.
Inna sprawa, wszyscy nieco się wyróżniamy na tle tubylców, żyjących według swoich odwiecznych zwyczajów. Choćby tą potrzebą czystego życia. I paroma innymi cechami również. Na przykład bagażami doświadczeń z miast, z których pochodzimy. Dlatego, choć te doświadczenia też są różne, to jednak okazują się łączące i podobne na tle, w którym przyszło nam mieszkać i żyć. Chcąc nie chcąc tworzy się społeczność ludzi, którzy mieszkają w dużych odległościach od siebie, od kilku do kilkudziesięciu kilometrów, widują się rzadko, ale wiedzą o sobie i zawsze chętnie się widzą i rozmawiają, dzielą radami i rozwiązaniami, gdy tylko zdarzy się okazja. I nie ma poczucia osamotnienia, wyobcowania, mimo odległości czy wyżej opisanych różnic, także charakteru.

A poza tym udało się nam wczoraj pracowicie przytwierdzić drewniane zdobienia wzdłuż dachu altany.


Przy okazji pokazuję, że po tegorocznej zimie zapasy opału urosły, zamiast zmaleć.


I koziołkom rogi rosną.




Kozy zaś, jak zawsze o tej porze zajęte korowaniem.


2 marca 2014

Ozdabianie świata

Plusowa temperatura w nocy i w dzień obudziła już kleszcze. O czym wczoraj przekonałam się osobiście. Strząsając ze swojej nogi dorodnego pajęczaka, pnącego się w górę. Najprawdopodobniej przyniosła go do domu Laba, biegająca z lubością po okolicznych chaszczach i polu. Nic to, mydełka dziegciowe już dojrzewają i za kilka tygodni zabezpieczymy się, i my i psy ich zapachem przed tymi gryzoniami. Zaczynając test praktyczny skuteczności drzewnej smoły.
Anna przez kilka ostatnich dni wyrzynała pracowicie ozdoby drewniane, które zostaną umieszczone na altanie. Ale i wzięła się za wycinanie deseczek do balustrady na tarasie przy domu, który wciąż czeka na dokończenie i już zdążył nieco poszarzeć.
Weszło jej na ambicję obejrzenie rezultatów remontu chaty, sprzedanej w zeszłym roku na naszej wiosce, o czym pisałam byłam na tym blogu swego czasu. Kupił ją człowiek z Białostoka, w celach nikomu nieznanych. Rozmawiałam z nim dwa razy, ale dwa razy stawały na przeszkodzie spokojnej rozmowie zwierzęta. Najpierw przybysz, wysiadłszy z samochodu i poruszając się zamaszyście spłoszył mi stado kóz, które wypasałam w pobliżu jego nabytku, i musiałam gnać za kozami, a nie wdawać się w wymianę opowieści. Za drugim razem z kolei tak agresywnie oganiał się od mojego psa, że Kola o mało go nie zaatakowała naprawdę. Wniosek: mieszczuch pełną gębą, który nie ma w ogóle czucia, ani żadnej intuicji w kontakcie z przyrodą i zwierzętami... Tym niemniej chata wygląda okazale, choć brakuje jeszcze wymiany dachu, bo eternit nie jest malowniczy. Stare pochyłe szopy w obejściu zostały zburzone i uprzątnięte, studnia obudowana, chata w środku odremontowana, tak samo został zerwany paskudny biały siding i w jego miejsce dana drewniana szalówka, zdobiona białą snycerką. Co prawda mało tradycyjną, ale teraz nowe tradycje powstają, więc lepsze to, niż nic.
Na naszej wioseczce powolutku dzieją się wciąż skrywane przemiany, ale kto wie do czego jeszcze doprowadzą? Zmieniają się mieszkańcy z tutejszych na nietutejszych, status rolniczy na inteligencko-letniskowo-wypoczynkowy. Ciekawe co będzie dalej.

Póki co praca trwa i dzień po dniu biegnie podobny jeden do drugiego jak bracia.
Z wolna jakość wystroju naszej chatki poprawia się. Choć do końca jeszcze daleko. W każdym razie w łazience brakuje już jedynie lustra, również w pokoju pracownianym są już obróbki okien zrobione, w kuchni została zamontowana półka nad blatem, oprócz oszlifowanej belki sufitowej oraz wyrównanego i pomalowanego sufitu, sień gotowa. Czekają malowania, progów, drzwi wewnętrznych, przyklejenie brakującej terakoty w kuchni i łazience.
Co do wielkich wydarzeń, o których w ostatnich dniach i dzisiaj głośno w mediach, hm... chciała by ja powróżyć chociaż, czy bude wojna, czy ne bude, ale jakoś niewielką mam ku temu wyobraźnię i karty gadać nie chcą. Zaś gość niedzielny, który w temacie tkwi głęboko, a wojna go rajcuje jak mało co na świecie, bo Baran jest i domorosły partyzant-teoretyk, niestety odmawia losowania kart, ani nawet dotknięcia tego szatańskiego narzędzia, jakim jest Tarot, pod karą egzorcyzmowania mnie i wykrzykiwania: Apage, apage! No, to nie będziem nic wiedzieli, tylko będziem czekali z rozdziawionymi gębusiami na bieg zdarzeń u wschodnich naszych sąsiadów. I tyle.
Tym niemniej sąsiad z Polesia, bo o nim mowa, rejestruje właśnie swoich partyzantów pod nazwą Stowarzyszenia, w czym co nieco mu pomagamy, drukując potrzebne pisma na naszej drukarce.