28 czerwca 2013

Kozy w deszczu

Pada, kozy pod dachem, podobnie jak kaczęta z Gusią-nianią, pisklęta z kwoką i indyczęta z indyczką (jenduszkoj, jak mówi pani Marusia). Są przykre w taki czas, beczą i domagają się wybiegu. Zatem, gdy na chwilę przestało siąpić Anna przeszła się ze stadem po pobliskim lesie. Przy okazji przyniosła koszyczek kurek. Zrobiłam z nich obiad.
W ogródku koper nam się nie udał (znów był siany sklepowy, z własnych nasion wschodził w ubiegłych latach bez problemu), ale znalazłam, że kurki świetnie się komponują także do świeżej bazylii i lubczyku, które akurat obrodziły.
Pomidory podwiązane w folii, zawiązują się i zielenią. Codziennie zjadamy świeżą główkę sałaty. Nie wyrosła jakoś mocno, ale jest bardzo smaczna.

Jak widać, sianokosy w tym roku będą zapewne jeszcze później niż w ubiegłym. Nieco nas to martwi, ale uczę się cierpliwości i ufności do losu. Rolnictwo to nie fabryka. A współdziałanie z przyrodą i aktualnymi warunkami.

25 czerwca 2013

Sen i jawa

Anna zlitowała się nade mną i pozwala mi się wyspać. Zamiast o czwartej, piątej lub szóstej, mogę wstawać o siódmej, a ona doi w tym czasie sama kozy i wyprowadza stado na popas.
Nie potrafię długo wstawać zbyt wcześnie, mam tak od zawsze. Była to jedna z głównych przyczyn mojej ciężkiej nerwicy w pracy zależnej i jeden z powodów samo-zwolnienia się z niej. Po tygodniu wstawania o 4.30 rano bywało, że na dźwięk budzika budziłam się z taką pustką w głowie, że długo trwało zanim przypomniałam sobie jak się nazywam i co mam teraz zrobić. Do tej pory pamiętam taki moment jako jeden z największych koszmarów życia.
Jestem śpiochem i już. Na wsi zrobiło mi się tak, że już nie sypiam w ciągu dnia, żadnej sjesty ani drzemki poobiedniej, co także notorycznie praktykowałam przez lata, aby zregenerować się po dniu zależnej idiotycznej pracy biurowej, której szczerze nienawidziłam. Ale nadal wcześnie wstawać zbyt długo nie potrafię. W tych godzinach bowiem mam najciekawsze i najintensywniejsze sny.

Zamiast sjesty w dzisiejszy także upalny dzień, choć w dużej mierze zachmurzony i wietrzny, więc nie tak ciężki do zniesienia, jak inne gorące dni dotychczasowe, wyciągnęłyśmy wreszcie z Anną gnój zalegający w boksie Felicji od zeszłorocznej jesieni. Tak! Kozy chodziły już metr nad ziemią, w stosunku do innych boksów w oborze. Czemu tak? Ano ze względu na czerwcowy termin u kozy, weterynarz odradził nam zmienianie ściółki aż do wykotu (co również kontrola weterynaryjna potwierdziła i zaakceptowała taki wybór). Teraz, stwierdziłyśmy, już można. I wreszcie jest jak trzeba.
Obornik powędrował na kupę kompostową, z której trafi na pole na jesień, albo z wiosną. Zobaczymy.

Zdążyłyśmy jeszcze wziąć po prysznicu po tej robocie, przed deszczem, poprzedzanym pomrukami burzowymi dość długo. Deszcz jednak okazał się niezbyt obfity, a pomruki szybko ustały.
Powróciło gorąco i kozy poszły jeszcze na popas.

22 czerwca 2013

Dusza domu

Miał być ulewny deszcz o 14. Nic z tego. Stoi nawet do tej pory w internecie, choć już jego pora minęła. Niebo prawie czyste, stabilne, błękitne. O 16 było na tarasie stopni 31. W obejściu panowała całkowita cisza. Koty rozciągnęły się w zaciszu płota, drób skrył się w cieniu grabów w zagrodzie, kupkami wedle swego gatunku, pies ukrył się w wilczej jamie koło ziemianki, kozy nawet nie beknęły w oborze, a gdy się weszło słychać tylko było chrzęst żujących cierpliwie szczęk. Dolewałam wody, dolewałam wody, dolewałam wody.
W końcu o 17 przymusiłam kozuchy do wyjścia. Żar jeszcze był spory, ale owady nie były zbyt dokuczliwe. Poszłam z nimi na Górę i w bok. Na siedliska puste i niezamieszkane, i to jedno znajome, wciąż do sprzedania. Popadłam w zamyślenie nad naturą wymiany rzeczy.
To prawidło prastare. Ktoś odchodzi, w jego miejsce przychodzi drugi, dziedzicząc dorobek i możliwości. Czasem status. Nieco podobnie jest w zwierzęcych stadach, gdy hierarcha się zmienia. Jednak warto być świadomym pewnych zasad w tym ekonomicznym procesie.

Jeśli chodzi o miejsca osiadłe, siedliska, działki, chaty, które mają swoją historię, trzeba wiedzieć, że ich historii tak łatwo się nie wymaże, żadną gumką, ani siłą nieświadomości i ignorowania, tudzież niedowiarstwa. Niektóre siedliska dźwigają garb, którego są świadomi jego sąsiedzi i mieszkańcy wioski, i ów garb projektują na nieświadomego tej rzeczy nowego właściciela miejsca.
Jako astrolog-amator mogę rzec, że chwile, w których pierwszy właściciel danego miejsca wykopał fundamenty, położył kamienie węgielne pod podwaliny swojej chaty, wyrąbał polanę w lesie, gdzie ustanowił swoją działkę, rzutują potem na całe dzieje tego miejsca. Mimo, że mogą je zamieszkiwać zupełnie różni od siebie ludzie w bardzo różnych czasach.
Niektóre domy stawia się długo i mozolnie, "na swojej krwawicy" i nigdy nie są skończone zupełnie, nawet gdy już się zaczynają sypać i wymagają generalnego remontu, po prostu podstawowe braki mocy i energii charakteryzują na zawsze jego potencjał. Całkiem tak samo, jak niektórzy ludzie są od urodzenia silni i zdrowi, a inni chorują i niedomagają.
Inne z kolei mają wciąż zmieniających się obcych sobie mieszkańców i naznaczone są ucieczką.
Są też domy stawiane łatwo, tanio i prowizorycznie, a stoją i służą wielu ludziom bardzo długo.

Kiedy przychodzi do sprzedaży jakiegoś siedliska, reklama jest tylko pozornie dźwignią handlu. Najlepiej traktować ogłoszenie jedynie jako sygnał, że coś jest. I absolutnie nie przywiązywać się do zdjęć, reklamowanych zalet i wyobrażeń sprzedającego, co do interesów kupującego. Zwłaszcza, jeśli sprzedający pochodzi ze wsi i na reklamie słabo się zna.

Obserwuję po sąsiedzku dzieje prób sprzedaży siedliska koło Góry na naszej wiosce. Ludzie, którzy się nim wstępnie interesują mają interesy z miasta i nadzieje stamtąd. Także wymagania, których owo siedlisko nie spełnia. Bo spełniać nie może. Nie jest to działka podmiejska i domek letniskowy, tylko mający swoje spore lata stary drewniany dom, mocno zużyty i pamiętający różne skomplikowane sytuacje. Bo domy pamiętają, zwłaszcza drewniane. Nowy mieszkaniec będzie tą pamięcią otoczony i ogarnięty, i będzie musiał z nią zharmonizować swoje życie.

Mówi się, że stare domy mają dusze. Nie wiem co to dusza, nigdy nie udało mi się tego do końca zrozumieć,  wyobrażam ją sobie w tym wypadku jako niewidzialną, ale wyczuwalną aurę miejsca. Zamieszkaną przez liczne świadomości żyjących w nim kiedyś ludzi i pamięć zdarzeń, których było ono świadkiem. Zatem dość łatwo intuicyjnie wyczuwam, czy ktoś do czegoś pasuje, czy nie.

Zauważcie, że niektórzy ludzie w ogóle nie pasują do wielu miejsc, pejzaży, otoczenia, środowisk, wyglądają na ich tle dziwacznie i pewnie tak samo się czują. Pańcie miejskie lub drobnomiejskie w oborze na przykład. Itp.
Tak samo można nie pasować do domów, miejscowości, przyrody, narodowości, religii czy co tam.

Wnioskowawszy tak właśnie sobie, i pasąc stado w okolicy zaczęłam zastanawiać się nad sprawą od innej strony. Kto mógłby pasować do tego siedliska? i nie być steranym życiem menelem, który za grosik postanowił zaznawać świętego spokoju do końca życia wśród żulików podlaskich. Albo wyzbytym świadomości wirtualnym idealistą, któremu sypiąca się na głowę chata i obejście w gruzach nie będzie zupełnie przeszkadzało w zaznawaniu radości fejsbókowych przez całą dobę.

Nie ukrywam, że zależy mi na dobrym i pozytywnym przyszłym sąsiedzie. Nie ukrywam też, że duszę miejsca znam, jak wszyscy stąd. I pragnę to jakoś połączyć ze sobą, trudną przeszłość z dobrą przyszłością...

Nie ukrywam, że medytuję nad tym, w takich właśnie pasterskich chwilach, gdy moje przeżuwacze rwą skwapliwie zielsko i muszę głównie z nimi być i czuwać, czego one potrzebują dla swojego spokoju i bezpieczeństwa przeżuwania.
I dziś przyszło.

Myśl - rozwiązanie.

To miejsce wymaga lekarza. Człowieka, który ma w sobie wewnętrzne zranienie, jakie postanowił w sobie przezwyciężyć i żyć mimo niego.
To miejsce wymaga miłości i wysłuchania. I uzdrowienia go dla osowiałych, uciekających, z chorobą sierocą, dotkniętych egoizmem i życiem w nieludzkich miejskich warunkach. I ono wtedy może błysnąć i dać z siebie wszystko. Bo ma potencjał podarowania przemiany i odmienienia się wraz z nowym właścicielem, on ku przyrodzie, ono ku ludziom.

21 czerwca 2013

I tak to jest

Z tego zachmurzenia zrobiły się skwarne upały. Termometr na tarasie, zatem w cieniu pokazuje właśnie 30 stopni, mimo, że jest już godzina 16. Lekki wietrzyk nieco łagodzi duchotę. Codziennie zapowiadana burza nie nadchodzi. Sianokosy zatem udałyby się bez dwóch zdań. Tymczasem nic z tego. W niedzielę i poniedziałek wypada welikoje świato (odpowiednik Zielonych Świątek) i nie możemy liczyć na zwózkę z pola i pomoc. Poza tym akurat na niedzielę wyjazd do stolicy się uszykował, a piątki i soboty Anna ma zajęte warsztatami rękodzielniczymi w domu kultury. I tak to wygląda.
Nic to, jak mawiał mały rycerz.
Kiedyś przecież jeszcze i po przesileniowej zmianie pogody, dla naszego siana zaświeci słońce.

Mały felicjański Cezar, noszony na rękach na pastwisko, aby matka mogła się napaść wraz ze stadem (w ogóle termin wykotu na lato jest absolutnie od czapy z tylu względów, że nie warto wcale gadać), albo zawożony i przywożony w rowerowej sakwie, zaczął mieć się lepiej. Uzupełnia jakieś braki liżąc zawzięcie sól lizawkę i pojadając piasek. Zaczął brykać. Jest dobrze.

Inna sprawa, wypas w taki skwar. Robimy tak jak pani Marusia ze swoimi krowami.
Doimy skoro świt i Anna idzie z kozami na łąkę jak najwcześniej, o chłodnym poranku, kiedy mucholi jeszcze nie ma. Stado pasie się zawzięcie i trwa to mniej więcej do godziny 8 lub 9, najwyżej 10. Gdy pojawiają się wściekłe od słońca krwiopijce. Anna sprowadza wtedy kozy z pastwiska, bardzo chętnie same chowają się w boksach, gdzie muchole nie wlatują i tak leżą, żując aż do popołudnia. Nawet żadna nie beknie, doceniając cień i spokój od owadów. Dostają jakąś zakąskę w południe, w rodzaju starego siana do żłobu, albo gałęzi z zielonymi liśćmi, brzozy czy leszczyny, i wychodzą na przedwieczorny popas dopiero około 17. Gdy skwar lżeje i much nieco już mniej.
Próby wypędzenia ich wcześniej, na przykład do cienistego sadu kończą się naszą przegraną. Kozy rozpełzają się każda w inną stronę, a nasi kastraci, zmęczeni i jeszcze słabowici po zabiegu wręcz nie chcą wyjść na świat, bekliwie wołając starszyznę z powrotem do obory, albo zawracając z drogi.

Do moich codziennych obowiązków należy pojenie żywego i dbanie o dolewanie świeżej chłodnej wody do naczyń porozsiewanych po obejściu, która znika z nich błyskawicznie.

W domu oczywiście daje się wytrzymać. Założyłyśmy ostatnio na poddaszu żaluzje, które dają więcej cienia i sprawiają, że wnętrze tak się nie nagrzewa, także szerokie otwarcie okien zabezpieczonych moskitierami, na dole i na górze sprawia, że robi się lekki przeciąg, łagodzący duchotę. Poza tym ocieplenie budynku w lecie daje efekt chłodzenia, i to całkiem wyraźny. W kuchni termometr pokazuje najwyżej 25 stopni, i to już po codziennym 2-godzinnym paleniu pod płytą! Gotuję na niej karmę dla tuczonego drobiu, i co kilka dni warzę twaróg w wielkiej kamionce (najlepszy jest robiony na żelaznej płycie, tak), dzięki czemu mamy ciepłej wody na kąpiel i zmywanie pod dostatkiem bez przerwy.
Wchodząc więc z 35-stopniowego rozpalonego słońcem żaru do chaty odczuwa się od progu wielką wyraźną ulgę.

18 czerwca 2013

Rolnicze biuro, czyli chłop zapieczętowany

Kulminacja dzieje się. Pogoda od rana skiepściła się na tyle, że umówiony człowiek do siana zrezygnował z koszenia dzisiaj. Niebo zasnuło się chemicznymi chmurami i zaniosło, choć dopiero po południu spadł raz jeden deszcz. Niedługo.
Było napięcie, bo niedawno dostałyśmy telefon, że będzie kontrola weterynaryjna w naszym gospodarstwie, pierwsza w ogóle. Gospodarstwo zostało wylosowane do tejże. Trudno. Anna przygotowała się, uporządkowała obejście i oborę, a na dzień wcześniej wezwała miejscowego weterynarza. Tenże pozbawił jąder nasze koziołki, obejrzał małego i Felicję (żadnego zapalenia nie stwierdził, dał jakiś proszek, ale właściwie już profilaktycznie w razie innych podobnych przypadków biegunek, bo sprawy się wyrównały ładnie dość szybko) i zakolczykował resztę kóz, kolczykami, które bytowały sobie dotąd w szufladzie.
Kontrolujący weterynarz na tyle się spóźnił, że Anna z tych nerwów zdołała pociąć na krajzedze kilka taczek drewna, aż wreszcie owa nasza machina po przodku zaczęła stawać i rzęzić. Jednym słowem, jest do remontu.
Sama czynność urzędowa trwała i trwała. "To głównie przewracanie papierów" - objaśniła nas znajoma rolniczka, która już niejedną taką kontrolę do swojej krowiny zaliczyła.
To wtedy spadł deszcz i ratowałam kaczęta, a Anna wypytywała urzędnika o różne przepisy i konieczności, aby zdobyć pogląd u źródła.
Dostała mnóstwo papierków i zaświadczeń.
Ma trzymać je przez lat pięć do wglądu.
Generalnie biu-ro-lnia.

17 czerwca 2013

Przepracowujemy

Na niebie kształtują się marsowe negatywne aspekty do naszych horoskopów, zatem nie dziwne mi wydarzenia, które niosą ze sobą. Głównie jest to przepracowanie, napięcie sił i emocji, związane z pracą, którą trzeba koniecznie wykonać, bez żadnego odpoczynku, aż do łez.
Tuczenie, brojlerów, kaczek, karmienie nowonarodzonych 20 piskląt zielonożnych to nie lada wyzwanie. Pewne czynności muszę wykonywać stale i codziennie (karmić co dwie, godzinę i pół, pamiętać co kiedy co,  gotować i przygotowywać karmę), a nakładają się one jedynie na inne stałe obowiązki sezonowe. U mnie jest to wyrób sera każdego dnia, czyli przerabianie świeżego mleka i reszta prac domowych (posiłki, sprzątanie), a u Anny wypas kóz do południa, załatwianie różnych interesów i papierów, warsztaty tu i tam. Na to codziennie nakłada się kończenie projektu, który niby jest już blisko końca, ale wciąż to wydaje się takie dalekie. Trzeba zrobić balustrady, które cierpliwie powstają, dokończyć sufit w altanie, pomalować drewnochronem podbitkę dachu, dodać obróbki tu i tam, no, i postawić tablicę informacyjną. W tym natłoku zajęć codziennych sprawy mają się tak, że znów musimy przedłużyć termin oddania.
Bo zwariujemy z przepracowania.
12-13 godzin pracy codziennie chyba nikomu z Was by się nie podobało nawet na krótki okres. Tymczasem mamy tak od kilkunastu dni, bez przerw na święta nawet, a przedtem może tych godzin pracy dziennie było 10. Niewielka różnica, prawda?
Kwadratura Marsa uściśla się właśnie i na dniach, pogodnych, bardzo ciepłych, bez deszczu, z lekkim wietrzykiem szykują się sianokosy. Czyli kulminacja.

Felicja urodziła dwa dni temu, koziołka. Wkrótce zaczął słabować. Po napiciu się siary dostał ostrej biegunki i wyglądał tak, jakby dusza z niego uchodziła. Zaczęłyśmy go karmić ręcznie, tj. łyżeczką. Dostał też dwa razy kawę zbożową. Szczęśliwie przeżył pierwszą noc. Udało się go z tego wyprowadzić i już próbuje nieśmiało brykać. Felicja miała problemy z dawaniem mleka, przede wszystkim odpychała malca i nas przy próbach dojenia, silnie kopiąc i wierzgając. Po dwóch dniach mały zassał i matka karmi go już bez problemu. Nadmiar mleka doimy, także już spokojniej.

15 czerwca 2013

Pokaz tkania

Dzisiaj odbył się w naszej zagrodzie kolejny, już trzeci pokaz. Tym razem tkania na krosnach.
Przybyły dziewczynki z opiekunkami z miasteczka oraz sąsiad z Polesia. I zaczęła się zabawa w tkanie chodnika.
Oto scena, którą ujrzałam wchodząc do "szkółki ginącego rzemiosła", urządzonej na chwilę w chatce dziadka.
(Obróbki okna i drzwi z framugą tj. zaokrąglenia, przybyły niedawno).


Nauczycielką stała się pani Wiera, która zaczęła tkać chodnik, dzieląc się pewnymi szczegółami i zasadami pracy, znanymi jej od dziecka. Nauczyła się bowiem tkania od swojej mamy.


Kiedy dzieci z opiekunkami odjechały, pierwej po pilnej pracy obejrzawszy z ciekawością pasące się stada owiec i kóz na naszej wiosce, rowerami, bo połączone to było z wycieczką plenerową, zjawili się nowi goście i nowe chętne do zapoznania się ze starożytną sztuką tkania na krosnach. Aż z samej Ameryki i Albionu. Jak widać nasza znajoma polska amerykanka poczuła wenę, i powiem, że ruchy, które wykonywała znamionowały specjalistkę, chyba z poprzedniego życia.


I towarzysząca jej osoba, którą pewnie niektórzy rozpoznają rodem z innego bloga... Świeża Podlasianka, nowa sąsiadka z drugiej wsi. Nie omieszkała wpleść w powstający chodnik swojego rządka.


Swoją drogą tyle właśnie udało się dzisiaj wyprodukować chodniczka rękami różnymi, dzieci wybierały kolory według własnego gustu i tkały tyle, ile chciały.

13 czerwca 2013

Przekaz pokoleń

No, więc tak to mniej więcej wyglądało w naszej chatce dziadka. Od ósmej rano rozpoczął się przekaz pokoleń. Pani Nadzia uczyła Anię podstaw sztuki snowalniczej.
W tle córeczka Oli, kilka minut wytrzymała spokojnie, a jakże, i ciekawie się wszystkiemu przyglądała. Może kiedyś to sobie przypomni? I poczuje impuls, kto wie?


Tu już pracują pilnie trzy pary rąk. Pani Nadzi, pani Wiery i Anine.


Starszyzna skupiona na rzeczy samej. Żadnych banialuk i bajek, tylko przewlekanie i wiązanie nici w odpowiednich oczkach.


Obok nasze nowe stare krosna w prawie całej okazałości (zostały one podniesione z kompletnego zapomnienia i odrzucenia w obórce sąsiada z Polesia, gdzie przed dewastacją i spróchnieniem uchroniły je jedynie zwały słomy, pod którymi były ukryte całe lata). Z sosnowego drewna.
Obok zaś, po raz pierwszy na blogu we fragmencie ujawnia się kredens Czar Podlasia, który przywracałam do blasku w zeszłym roku.


- "Stare ręce już nie takie jak za mołodoj diewcziny" - stwierdzała filozoficznie pani Nadzia, pracowicie się nimi posługując. Bez odpoczynku cały dzionek.


O, tak to wyglądało. Każde oczko w nicielnicy trzeba było przewlec nicią.


11 czerwca 2013

Terminowanie rzemieślnicze

To był zająbisty dzień. Kwadratura Marsa do "mojego" Plutona, zatem wysiłek, "padanie na pyszczek", regeneracja też. No, więc regenerujemy stary sprzęt. Krosna. Aby je uruchomić, po dłuższym czasie składania wszystkich części do tzw. kupy w chatce dziadka, na koniec należało założyć na nie osnowę. W tym celu z rana przyjechała nasza nieoceniona i niespożyta pani Nadzia, przyszła jej z pomocą także nasza pani sąsiadka, Anna chłonęła, uczyła się i pomagała jak mogła starszyźnie. I trwało to dosłownie od ósmej (rano) do ósmej (wieczorem). Z przerwą oczywiście na obiad (panie nawet śniadania nie chciały, tak się zajęły mozolną pracą) i kusztyczek naleweczki porzeczkowej, dla wzmocnienia.
Była jeszcze jedna uczestniczka, Ola, ale bardziej tytułem widza i wstępnej uczennicy, niż pracownicy. Przyjechała z małą córeczką, którą bardziej interesowały pisklaki, indyczęta, koźlęta, koty, niż przeciąganie i motanie nici. I pozostała niedługi czas, zapoznawszy się bardzo wstępnie z najważniejszą czynnością tkacką, czyli snuciem osnowy. Jest jednak osobą bardzo zainteresowaną praktyczną stroną tego rzemiosła. Tym niemniej, powiem od siebie, jako obserwatorka, jest to sztuka bardzo pracochłonna, do której nadaje się niewiele osób. Samo tkanie chodnika, makaty to już pikuś przy tworzeniu osnowy. Trzeba mieć cierpliwość, wytrwałość, dobre oczy, odporność na zmęczenie.
Niegdyś kobiety uczyły się tej sztuki od siebie nawzajem, matka uczyła córkę. Wypadało matce zaopatrzyć córkę w wiano, lniane koszule, płachty, chodniki, makaty i co tam jeszcze. Córka miała wiele lat na cierpliwe przyswajanie tej żmudnej znajomości przedmiotu. Nikt nie nauczy się snuć za pierwszym, drugim, ani nawet trzecim razem. Usłyszałam dzisiaj, że "za pięć lat" Anna już wszystko sama opanuje. A zaliczyła już kilka razy. Całe szczęście, że żyją jeszcze takie panie Nadzie i można się od nich uczyć.
Opanować też trzeba tajemny język i nazewnictwo. Na wschodzie są to trostki, nicielnice, oczka, berdo, protok, są też oszybki, które trzeba na koniec cierpliwie znaleźć i naprawić w gotowej osnowie.

Na mojej wyłącznie głowie było w tym czasie (ciągłe) karmienie inwentarza, zaganianie do obory przed deszczem, palenie pod płytą, szykowanie karmy, gotowanie i podanie obiadu, a na koniec wypas kóz po deszczu i udój. Zapewniam, że nie mniej mnie to wysiłku kosztowało.
Zdjęcia będą następnym razem. Gdy odpoczniemy.

10 czerwca 2013

Pomyłka-zmyłka

Śmiech. Zaszła pomyłka w obliczeniach. O równy miesiąc. Felicja ma termin na mn.w. 15 czerwca, a nie maja, jak to w pośpiechu po tylu kryciach co miesiąc obliczyła była Anna. A potem nie sprawdziła drugi raz. Zatem proroctwo naszego szanownego Gościa, że będzie kózka, ma szansę jeszcze się spełnić!


Dzisiaj znów były dwie burze, kozy większość czasu przestały w oborze, ale rankiem i przedwieczorkiem zdążyły się popaść. Zachmurzyło się i nieco ochłodziło, cieszy mnie to, bo można ze stadem wytrzymać na łące, nic nie lata z gwizdem i bzykiem wokół głowy i nie trzeba się oganiać od nalatujących zewsząd ślepaków.

Anna bierze ze sobą na wypas laptopa, aby zajmować się projektowaniem grafiki do tego i owego. Ja trzymam jedynie laskę pasterską i wchodzę w rytm rośnięcia traw, i żerowania kóz. Takie spowolnienie tempa wycisza organizm, ale nic to w porównaniu z rytmem kamieni, morza, gór, kosmosu!

Anna najczęściej zajmuje się ostatnio wyrzynaniem deseczek do altany i snuciem nici do kolejnego projektu tkackiego. Całe gospodarstwo zatem na mojej głowie.
Jest już na świecie 13 kurczaczków zielononóżek.

9 czerwca 2013

Notatki codzienne

Łacio zniknął. Nie pokazał się od ponad tygodnia. Obawiam się niestety, najgorszego tym razem. Jego zapach zaczął znikać z domu i obejścia i w rolę naczelnego kocura z dnia na dzień wciela się Jasiek. Polega to głównie na głośnym kocim zawodzeniu podczas obchodzenia terytorium. Jak to on, rzadko bywa w domu, wpadając jedynie na główne posiłki i świeże mleko.

Wczorajszy nów księżyca sprowokował wylęg jaj, na których zasiadła Usia pod wanną. Jakiś czas temu zabrałyśmy je stamtąd, dołożyłyśmy do jednego z gniazd i posadziłyśmy na nich Usię, w zamian za jedną kwokę, która ma chyba ptasie ADHD i nie potrafiła cierpliwie usiedzieć w gnieździe. Jest już 8 kurczątek na tym świecie. Zostały odebrane kwoce, przebywają w pudełku pod żarówką w kuchni. Kwoka musi wysiedzieć jeszcze pozostałe jaja, które mają nieco późniejszy termin.

Dzisiaj były dwie burze. Druga trwała długo, kręciła się nad okolicą i kilka razy wracała. Spadł długi obfity deszcz, który ochłodził i oczyścił wreszcie atmosferę. Kiedy wyszło w końcu  słońce kozy zdążyły się jeszcze popaść na łące, bardzo zadowolone ze zniknięcia mucholi.
Pogoda nie przeszkodziła uwędzić kilka serków.

8 czerwca 2013

Kuba daj dzióba

Felicja okazała się niezapłodniona. Mimo, że czterokrotnie miała bliskie spotkanie z kozłem. Natomiast cyc jej rośnie i ma w nim mleko. Zastanawiamy się, co robić. Takiego dziwa jeszcze nie spotkałam wśród zwyczajnych kóz.
Wyraźnie gorzej znosi warunki upalne i ataki gzów, które jak na złość ją sobie ulubiły. W większości więc chowa się w cieniu, gdzieś przy płocie i pasie na siedząco.
Zdecydowanie nie lubię genetycznych pomysłów ludzi, ingerujących w typy zwierzęce. Być może dawne sposoby hodowli selekcyjnej sprawdzały się, ale zapewne w ostatnich latach przyspieszono pewne procesy, dodać sztuczne mleko i karmę z dodatkiem soi lub kukurydzy GMO, którymi faszeruje się koźlęta odstawione od cyca matki od drugiego dnia po urodzeniu, i oto - tadam - jaki rezultat.
Będziemy oczywiście starać się ją zakocić ponownie, gdy przyjdzie czas rui. Jak na razie ona sama nie wykazuje żadnej ochoty na bliskie spotkanie. Od miesięcy. Co nas zmyliło, że jednak zaszła.

Inne twory ręki ludzkich bio-technologów, które przeżywam, to brojlery. To trzeba zobaczyć, jak tyją od pierwszych dni, jak nienaturalnie wyglądają, jak nieustająco są głodne... Trzymamy je w zamknięciu, w specjalnie ogrodzonej zagródce w stodole. Raczej nie tęsknią do normalnego życia kur. Karmię je co godzina, ale gdyby dawać co pół godziny, też byłyby zachwycone.

Kontakt z czymś tak wynaturzonym budzi w psychice zwykłego człowieka odruch wstrętu. Dopiero trzeba sobie przetłumaczyć, poznać uwarunkowania, przyczyny i cele, aby zrozumieć i racjonalnie nad owym wrodzonym ludziom wstrętem zapanować. A niektórym osobnikom pozwala popaść zapewne w samozachwyt nad sprytem człowieczej rasy. Że tak potrafi unowocześnić wytwór boskiej ręki, i z kury zrobić kuro-przedmiot produkcji kurzych piersi, skrzydełek i udek, a ze świni chodzące schaby, balerony, szynki i tłuste żeberka. Zaś z kozy żywą mleczarnię.
Tak, wiem, że niektórzy są tym zachwyceni. Gdy koza daje mleko sama z siebie i nie wiadomo jak długo, "tylko z miłości do właściciela". Ale ja wcale nie jestem ciekawa takich wielbicieli. Chyba znam ten typ, także z całkiem innych branż i dziedzin życia.

Podobne, sztuczne, potwarcze, defektowe efekty nie wydają mi się jednak ziemio-lubne, eko-logiczne, pro-ziemskie (szukam właściwego określenia) i pro-ludzkie w konsekwencji. Jeśli patriarcha Jakub mógł być uznany za zręcznego pierwszego genetyka-hodowcę, ingerującego w ubarwienie owiec swego wuja za pomocą cętkowanych patyków podstawianych zapłodnionym owcom przed oczy przy karmieniu i pojeniu, przez co rodziły potomstwo w większości cętkowane, to z pewnością w niczym nie szkodziło to rasie tych owiec, w jej odporności, płodności, sile fizycznej, zdrowiu, długości życia. Dzisiejsze "Kubusie" w fartuchach jednak przekroczyły miarę zdrowego rozsądku i poziomu harmonii z przyrodą w gatunkach zwierzęcych, w które ingerują swoimi sposobami (nie chcę nawet wnikać jakimi, żeby mi się nie śniło po czarnych nocach). Odczuwam to, co odczuwam, i nie oszukuję się. Widzę jak jest. Na tle przyrody i warunków niewymagających sprawa wygląda wyraźnie, jak obrysowana grubą kreską. Jeśli cele wyznacza potrzeba ekonomiczna, wyjęta całkowicie z ram całej przyrody planety i ograniczona jedynie do potrzeb gatunku ludzkiego, to na tych biednych przepotwarczanych stworzeniach widać szybkie potwornienie zbiorowego umysłu ludzkiego i cywilizacji.

7 czerwca 2013

Chłonność

Właściwie to lubię, jak leje raz dziennie, z dokładnością do dwóch godzin. Po pierwsze parność i nasłonecznienie przed południem ożywia tak mocno gryzące muchy, małe, większe i największe krwiopijcze, że kozy uciekają z pastwiska bardzo szybko, kryjąc się w cieniu zagrody lub wręcz w boksach w środku dnia. Popołudniowa ulewa oczyszczała atmosferę (piszę w czasie przeszłym, bo dzisiaj zanosi się na to, że żadnego deszczu o zgrozo! nie bude) i znikały te latające potwory do samego wieczora. Kozuchy przeczekawszy deszcz i burzę, a właściwie mruczankę kulturalnie pod dachem szły jeszcze na dwie-trzy godziny przedwieczorne spokojnie popaść się na jakże żyznej i czystej łące.
Nawet spore ilości wody lejące się z nieba na naszym piaskowym polu wchłaniają się błyskawicznie i bezśladowo. Jeśli nie liczyć niesamowitej zieleni trawy, liści drzew i krzewów, lasu oraz owsa rosnącego gęsto i szybko, jak dawno już mu się nie zdarzyło.
Wysokie grządki łykają każdą ilość płynu niebiańskiego, nawet nie mlasnąwszy. Anna co jakiś czas oczyszcza je ścinakiem z chwastów, które nieco zaczęły być upierdliwe.
A oto co w temacie łykania wody przez glebę napisała mi Krysia C.

"Opady są spore, ale bez przesady. To gleba nie wchłania już wilgoci. Na Zachodzie 80% gleb jest martwych. Poza tym na skutek używania ciężkiego sprzętu tworzy się w podglebiu twarda, martwicowa "podeszwa". Wycina się drzewa na miedzach i zalesienia śródpolne. Likwiduje łąki zalewowe wzdłuż rzek. I tak pierwsza lepsza ulewa powoduje falę powodziową.
Żywa gleba reaguje zupełnie inaczej, podobna jest do gąbki, bardzo puszysta. Zatrzymuje większość wody w sobie, następnie wzdłuż korzeni drzew (a mogą one sięgać do 30 metrów w głąb) przesącza się do cieków podziemnych. Pasy zadrzewień zatrzymują ściekającą w dół wodę. Rzeki rozlewają się leniwie po łąkach zalewowych i fala powodzi się nie akumuluje. U nas masa wody wciśnięta między wały p-powodziowe leci w dół, coraz bardziej wzbierając.
Śmierć gleb jest tematem mało znanym i rzadko poruszanym, a przecież na martwym podłożu nic nie wyrośnie. Stąd coraz większa konieczność nawożenia. Rośliny są jednak słabe i podatne na choroby, stąd masa trujących pestycydów i innych świństw, które wnikają do gleby i niszczą w niej resztkę życia. Marne resztki próchnicy, które zostały, są wypłukiwane przez wodę. Taka ziemia, nawet pozostawiona w ugorze, nie wróci do żyzności wcześniej, niż za kilkaset lat, a może dłużej.
To nie żywioły czy rozpętane moce są winne, winni jesteśmy my, ludzie. Zwróć uwagę, na jakich terenach zdarzają się największe powodzie - tam, gdzie są największe uprawy i "najnowocześniejsze" rolnictwo."

Tak sobie gwarzymy czasem, ale muszę wyznać, że mam pewien projekt w głowie, który mi się układa z wolna, zwłaszcza, gdy po południu kozy pasę. Gdy już mi się klocki poukładają i wskoczą na swoje miejsca pewnie cokolwiek o tym bąknę.

5 czerwca 2013

Gdybanie

W Europie ulewy zaczynają budzić co najmniej zaniepokojenie stanem wód i powodziami, które nadchodzą. I nadejdą zapewne. Choć niekoniecznie jeszcze te najgorsze, które czekają nasz kontynent. Przyzwyczajajmy się. Albo róbmy coś. Jak na razie robienia czegokolwiek nie ma, bo każdy jest we śnie swego codziennego dnia i nie bierze pod uwagę, że może go coś nieprzyjemnego spotkać z dnia na dzień, co nigdy dotąd nie bywało, a co zmieni jego życie diametralnie, a zburzy już na pewno. A nawet jak bywało, to przecież niekoniecznie musi dotknąć nas osobiście, może zmoże sąsiada? albo znajomego znajomego? albo nieznajomego? I tak się to czeka i przeczekuje...
Ja wiem, co zrobiłabym, gdybym mieszkała nad rzeką grożącą powodzią z gór albo z dolin. Po prostu wyprowadziłabym się stamtąd zawczasu, szukając miejsca mniej zagrożonego, niepodtapialnego tak łatwo. Oczywiście wszelkich zagrożeń się nigdy nie przewidzi, ani nie uniknie (są jeszcze wiatry, tornada, pożary, trzęsienia ziemi, osuwiska, zaspy śnieżne, albo zarazy), ale akurat to powodziowe jest już całkowicie jawne i przewidywalne. I nie ma co się łudzić, że będzie lepiej. Będzie coraz gorzej! Aż do najgorszego.
A zgoła niewielu myślących może jeszcze zrobić jakiś ruch życiowy, którym zmienią swój los.

U nas, jak mówię, trwają wiosenne burzo-ulewy, raz dziennie, przeważnie po południu. Dzięki obfitości tego dość krótkiego, kilkunastominutowego opadu pole zieleni się pięknie i rośnie w oczach, podobnie trawy. Bez tego nasza sucha piaszczysta posiadłość już zaczynałaby więdnąć i żółknąć.
Czas słonecznego dnia jest z kolei tak intensywny i dość parny, że od rana powietrze furkocze i drży od przelotu owadów i ich brzęczenia, much, gzów, os, ślepaków, szerszeni, pszczół.
Komarów coraz mniej, bo zaczął się wraz z czerwcem sezon muszy. Ale wciąż jestem pokąsana.

Dzisiaj Anna zdołała zawieźć na pace wszystkie deski potrzebne na altanę do stolarza i je wraz z nim na maszynie heblarskiej pięknie zheblować.
I na tym dzień pracy budowlanej się zakończył. Burzą i ulewą.

4 czerwca 2013

Stopieńki

Mela czuje się dobrze, lekko utyła, nabrała wigoru, dostaje zestaw witaminowo-mineralny, obyło się bez zastrzyków. Ostatnia pogoda , zmienna, ale i wspomagająca żyzność traw na naszej piaskowej wiosce. sprzyja temu, aby się najadła do syta.
Zieleń wszędzie wokół jest głęboka, czysta, intensywna, wciągająca wzrok w jakieś planetarne głębie.

Stworzenia rosną, choć i zaczynają się problemy. Jak z kaczusiami, które upodobały sobie ucieczki na pole. Daleko w pole. Odnaleźć je i przygodnić z powrotem do obejścia to wiele czasu i zachodu. Dzisiaj zrobiły to trzykrotnie.

Odkryłyśmy, że gdzieś na terenie naszego gospodarstwa mieszka dudek! Pierwszy raz, gdy przeleciał mi blisko przed oczami uznałam za czarowny moment jak z baśni, istny zwid. Później jednak Anna natknęła się na niego na poddaszu obory, gdy ściągała siano dla kóz. Dzisiaj widziałam go lądującego na drodze. Pojawia się i znika.

Praca z wolna, bardzo z wolna, ale stopniowo posuwa się do przodu.
Pomiędzy burzo-deszczami, w ciepłym słońcu, pośród brzęczących owadów.

3 czerwca 2013

Jeden dzień na wsi, wiosna

Wszyscy, jak czytam, z Polski narzekają na pluchę i ulewy. I u nas cokolwiek się rozdeszczyło, nie powiem. Ale wygląda to zgoła wiosennie. Ot, dzień zaczyna się jasny i ciepły, kozy pięknie się pasą kilka godzin na zielonej trawie, łażąc po sąsiadach, Górze i polanie leśnej.
Ja w tym czasie zagospodarowuję udojone mleko, palę pod płytą i gotuję 2 gary ziemniaków dla rosnącego drobiu, które potem tłukę z osypką pszenną i rozmiękczam serwatką, kaczkom, brojlerom i indyczętom.
Anna wraca ze stadem z wypasu, zamyka je w zagrodzie, gdzie kozuchy spokojnie przeżuwają trawsko i zabiera się za roboty stolarskie.
Taras przy chacie zamienił się teraz bowiem w warsztacik stolarski. Wycina wyrzynarką kształtne deseczki do altany (wzór podpatrzony na rosyjskim filmie o budownictwie drewnianym), hebluje je i szlifuje.
Podaję obiad. Przeważnie ziemniaki w mundurkach (no, bo mi się dwa razy nie chce gotować, a i zresztą płyty brakuje na garnki) z czymś tam, albo z jajkiem sadzonym (wersja wegetariańska), albo z befsztykiem koźlęcym, albo wątróbką drobiową, jak dziś. Do tego sałatka, której zawartość - oprócz pomidora lub ogórka kupowanych w sklepie - pochodzi z naszego ogródka i gospodarstwa, sałata, roszponka, szczypior, jajo gotowane na twardo, ser w różnej postaci, albo twaróg, albo podpuszczkowy. To skropione lekko octem jabłkowym i wymieszane z olejem rzepakowym lub majonezem. Najlepsze jedzenie na tę porę roku!
Popijam obiad oczywiście mlekiem zsiadłym lub od czasu do czasu jogurtem, gdy mam czym zaprawić odstawiane mleko.
Taki obiadek starcza mi właściwie do śniadania następnego dnia. Jestem kompletnie zaskoczona swoim organizmem. To, w czasach, gdy jadłam chleb, było niemożliwe. Ciągle robiłam sobie kanapki i wciąż było mi mało. Teraz już wiem, zwyczajnie byłam na głodzie, bo nie trawiłam większości składników.
No, i tak dopiero po obiedzie pojawia się chmura, ciągnąca tak jakoś z południa albo południowego-wschodu, a z nią powiew wiatru. Chmurzy się, ale mam czas zabezpieczyć wszystko przed deszczem. Czyli zapakować kozy do boksów, podsypać im zeszłorocznego sianka do żłobów, zagonić kaczki do obórki, nakarmić i napoić, aby siedziały w zamknięciu spokojnie. Kury zostawiam same sobie, radzą sobie znakomicie w różny sposób. Albo chowając się pod daszkami, na ganku, w kurniku, w otwartej oborze, albo pod krzewami i drzewami.
Zaczyna lać, a nawet pogrzmiewać. Ale jak dotąd nigdy z tych grzmotów nie zrobiła się poważna burza z piorunami. Ot, mruczanka.
Wyłączamy jednak internet, na wszelki wypadek, aby modem nie padł, jak nam się już raz kiedyś przytrafiło.
Można się wtedy zdrzemnąć albo napić kawy lub herbaty. I to jest chwila wytchnienia.
Bo, gdy deszcz przejdzie i chmura odpłynie na niebie znów wyłania się słońce i życie wraca szybko do równowagi. Ruszają do oblotów owady, odzywają się ptaki. Kury ruszają na żer. Wypuszczam kaczęta z Gusią, która je oczywiście dozoruje, jak najlepsza niania, a wkrótce kozy. Które zamykamy przeważnie w zagrodzie w sadzie, gdzie spędzają popołudniowe godziny na drugim popasie.
Ruszamy do pracy. Anna znów wyrzyna, szlifuje w pyle drzewnym, od którego kicha co chwila. A ja maluję jej wytwory drewnochronem. Dozorując cały czas zwierzynę. Bo ciągle coś się wydarza. A to stary kogut ściga małego, a to kura zaklinowała się między kominem wędzarki a chatką dziadka, a to kaczęta powędrowały z gęsią aż pod bramę Mikołaja.  A to koty chcą jeść, wejść do domu i wyjść, a to Kola chce się pobawić patykiem i marudzi.
I tak czas biegnie, aż do kolejnej chmury, która powoli nadciąga z tego samego kierunku co przedtem. Zresztą już czas na zwinięcie majdana. Ściągamy stado z wypasu, pakujemy do boksów, zaganiam kaczki, karmię je, potem kury zwołuję do kurnika i zamykam. Na koniec szykuję drugi obrządek i udój.
To jeszcze nie koniec pracy, ale zdążamy jakoś przed kolejnym deszczem, przelotnym jednak i mniej ulewnym, ot, wiosennym podlewaczem ogródków.
Teraz jeszcze nakarmić koty, psa, kurczęta i indyczęta, zlać resztę mleka z udoju na zsiadłe, pozmywać, przygotować karmę dla drobiu na rano i można odpoczywać. Zbliża się dziewiętnasta. Uff!
Wieczór trwa spokojny za oknem, być może w nocy trochę popada, ale tak samo jak w dzień, przelotnie.

2 czerwca 2013

Na co dzień i od święta

Toczą się dnie bardzo pracowite, całkiem wbrew temu co pokazuje poniższa ilustracja. Chce się powiedzieć za Szekspirem: "Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś..."... A marzy mi się taka spokojna drzemka bez zobowiązań, oj, marzy. Kluseczka zagospodarował sobie wolną przestrzeń i wygospodarował mieszkanko w korobce słomianej, ręką Anny uczynionej. Oto przykład, do czego mogą nadawać się słomiane naczynia, świetne z nich gniazdka, i gniazdeczka dla domowych milusich. Zresztą.


Dnie kręcą się stale wokół tych samych czynności, jak to ciepłą porą, jeden za drugim przelatują jednakowo. Warzę sery, karmię drób, tuczę to i owo, pasę i doję. Mało czasu na cokolwiek innego. Tym niemniej czasem zdarza się okazja odetchnięcia od pracy.
Wczoraj odbyły się w Czeremsze ukraińskie "Dżereła", w innym terminie niż zazwyczaj. Miejscowi zeszli się licznie, a muzyczka zagrała, całkiem całkiem. Na zdjęciu gra zespół z Narwi "Narwa", śpiewający (moim zdaniem) po ukraińsku. Podobało mi się. Mieli "narwa".


Były tez stoiska. W tym roku przyjechali wystawcy z Ukrainy z innych branż, niż dotychczas. Ceramicy. Oto przykład na przykład.


Na Ukrainie, zresztą podobnie jak na Białorusi rękodzieło ludowe wysoko stoi. Nie zostało zniszczone przez przestrojenie systemu. Są tam ludzie, którzy umieją, prosperują i mają zbyt. Nie to, co u nas. A ich wyroby wcale nie są powalająco drogie, jak to bywa u polskich rzemieślników.


Oprócz ceramiki można się było wystroić, nastroić, ustroić, jak kto woli. Kobiece soroczki, pięknie ręcznie haftowane. Do wyboru do koloru.


I dziewczęta i chłopcy z regionalnego zespołu tańca, nie pamiętam już z jakiej podlaskiej miejscowości, więc nie będę zmyślać.