30 września 2012

Fermentacyjne wnioski

No, wreszcie udało się znaleźć kogoś, kto naprawił zalegające tak długo awarie w domu. Zlew odetkany, bateria wymieniona, rezerwuar również wreszcie działa, takoż stoi brodzik w łazience na górze. Nie obyło się bez przygód, nagłych wypadków, którym trzeba było szybko zaradzić, aby w ogóle woda w domu mogła polecieć w kranie. Poleciała i leci, i nie cieknie.
Dzisiaj z tej radości, że kuchnia normalnie funkcjonuje, zajęłam się zlewaniem wina porzeczkowego do butelek. To moje pierwsze wino owocowe od wielu lat, ale - przyznaję - mam pewną wprawę z domu rodzinnego, gdy corocznie przerabiałam na wino czarne i czerwone porzeczki w 25-litrowym gąsiorze (stąd wytworzenie 25 litrów pysznego octu winnego nie jest mi obce....). Tym razem to tylko 5-litrowy gąsiorek, pierwszy, na próbę nastawiony, z porzeczek od sąsiadki. Właściwie nie z porzeczek, co z zalewu wodą wytłoków porzeczkowych z sokownika plus jakiś litr soku porzeczkowego i drugie tyle jabłkowego. Potraktowałam rzecz mocno olewczo i eksperymentalnie. I wcale nie mając w tym nic wspólnego z eksperymentami Koniarza z Boskiej Woli! Ot, charakter chwili wywołał ten sam efekt u oddalonych od siebie i nie komunikujących się zbyt często ludzi.
Tymczasem wcale nie wdała się zaraza octowa, a nastaw na skórce z jabłka, zamiast na matce z drożdży winnych kupowanych w sklepie, okazał się bardzo, ale to bardzo interesująco skuteczny w praktyce.
Obserwacja rurki fermentacyjnej od kilku dni dała wniosek, że fermentacja jest wreszcie zakończona (w tym czasie pan Jacek zdaje się przerobił już dwa nastawy, ja swój jeden po prostu dwa razy dosładzałam). Pierwsze pociągnięcie przez rurkę odkryło smak. Hm, cierpkawo-gorzkawy... Wiem dlaczego... Wytłoki porzeczkowe z sokownika były nie tylko z owoców, ale i z gałązek, zatem daje się odczuć wyraźnie smak kory i drewna. Dosłodziłam efekt. Goryczka zaczęła się równoważyć. Dodałam też przy okazji wody, bo treść winna mocno okazała się gęsta. W formie demi-sec winko może całkiem bardzo być. W każdym razie na pewno jest o niebo lepsze i zdrowsze (w końcu same witaminy, żadnej chemii) od sklepowych współczesnych "mamrotów", "wisienek", dawniej popularnie "jabcokami" zwanych. Do win winogronowych nie równam, bo nie ma po co. Owocowe mają swoją różnorodność i niesamowicie pociągające bogactwo, którym nie dorównają wina klasyczne. To są dwa różne światy. W tym jeden z owych światów jest jak bomba smaków, istna tęcza na niebie.
Oj, podoba mi się to, podoba.
Zlałam gąsiorek do butelek po winie z korkiem oraz wermutach zakręcanych (na długie stanie i tak takiej ilości się nie ma), pięć ich wyszło i ostał się spory pękaty kubek do wypicia. Podnoszący nastrój, nie powiem, fajnie i dostatecznie. Czego chcieć więcej od wina?
W opróżnionym gąsiorku zaraz powstał nowy nastaw, jabłkowo-winogronowo-porzeczkowy, głównie z soków z sokownika i owoców dawno temu scukrzonych na nalewkę. Na skórce z antonówki. Dziękuję utygan za podpowiedź, bo jest to podpowiedź genialna. I naprawdę godna rozpropagowania.
W takim razie Anna pchnięta ambicją również "zajrzała" do swojego cydra jabłkowego, półtoramiesięcznego już. Spróbunek, zaraz po winku porzeczkowo-gałązkowym odkrył, że jest to już właściwie wino jabłkowe, i jest ono całkiem inne w smaku, ale przez to i mimo to bardzo ciekawe i w szczególnym aromacie i przy swej mocy.
Inne nastawy są na innych kompozycjach owocowych (czeremcha, winogrona - tutejsze, przydomowe, nie ze sklepu, dzika róża, jabłka czerwone i żółte starych odmian), zatem czekają nas jeszcze spore przygody smakowe w przyszłości. Bo dopiero zaczynają chodzić i przerabiać cukier w dócha, zatem cieszą oko na blacie kuchennym, ściągając przy okazji stada muszek octówek, chętnych zepsuć to, co się zaczęło dopiero lęgnąć. Zepsuć lub tylko przekierować na inną stronę. Bowiem i baniaczki (5-litrowe na wodę) octowe są nastawione i dzieją się. Fermentując, kwasząc, ile się da.

27 września 2012

Sen i jawa

Bywa, że niekiedy - mimo życia na łonie przyrody i częstego przebywania ze zwierzętami i na świeżym powietrzu, jakże magicznym - cierpię na bezsenność. Ot, budzę się w środku nocy, albo w wilczej godzinie (2-3 nad ranem) i przekręcam w łóżku niespokojnie.
Staram się nie panikować, bo wiem, że sen jeszcze przyjdzie, najczęściej rano, stąd sypianie do 8 jest dla mnie koniecznością, bo nie wyrobiłabym normy odpoczynkowej. I wykorzystuję ten czas na rozmyślania, np. o zagadkach w tekście Nostradamusa albo bieżącego układu gwiazd, albo heksagramu, który mi się właśnie wylosował na jakieś pytanie, lub medytacje, różnego rodzaju. Na niepokój, swój lub cudzy, stosuję modlitwę. Takie odklepywanie w myśli, właściwie tak, jak liczenie baranów. Z tego wchodzę w końcu w stan hipnagogiczny zapowiadający sen, i rejestruję przesuwające się pod zamkniętymi powiekami obrazy. Z przyszłości.
He, kiedy Klusio balansował na granicy życia i śmierci, a moja zestresowana świadomość była święcie przekonana, że zwierzak zdechnie prędzej czy później, bo po co mu żyć tak oszpeconym i okaleczonym, te obrazy pokazywały mi kocię biegnące radośnie do miseczki! Kompletny odjazd.
No, i mam już pirata przejawiającego nadmiarowy brzuszek, tak go rozpieszczam domowymi smakołykami. Pierwszy to kot, którego uczę swojskiego jedzenia. I który w ogóle nie interesuje się kocią puszką (karmą, którą zajada jego matka, na inną nie reaguje), ani suchymi chrupkami, które z kolei pałaszują nałogowo oba kocury. Uwielbia za to świeże kozie mleko, skórki słoniny surowe i smażone, jakieś mięsne resztki z obiadu, ziemniaki z omastą, prawdziwe masło, no, i... jajo gotowane na twardo. Przy tym ostatnim warczy i fuka, tak jakby wszyscy chcieli mu je zjeść, choć żaden dorosły kot nie przejawia zainteresowania tą potrawą. Do tego stopnia był zawzięty, że usiłował wielokrotnie wejść niedawno wylęgniętym pisklakom do pudełka i pożreć ich porcję jajeczną z miseczki.
To taki malutki-milutki przykład, dla rozluźnienia. Choć bywają mniej miłe i pozytywne też. O tych nie będę wspominać. Niech otoczy je milczenie.
Wspominam o tym, bo czasem przyjemnie jest mi patrzeć w życiu, jak realizują się sny. Te, które prowadziły mnie przez cienie i smutki, bo dzięki takim wizjom wierzyłam mimo wszystko, że jest coś dalej, światło w tunelu.
Dzięki snom wyruszyłam na wschód, do Siemiatycz i w okolice, dzięki wizji znalazłam obecne siedlisko i ono samo przybrało kształt taki, jaki mi się zwidział. Teraz realizuje się Przystanek.
Doprawdy, trzeba tym jakoś świadomie pokierować, dzierżąc twardo i racjonalnie ster i mapę. Anna jest pierwszym kapitanem, a ja drugim pierwszym kapitanem i statek jakoś płynie sam, niesiony falą w czasie i przestrzeni.
W miarę jak powstaje powolutku, dzień po dniu, bardzo pracowitym i mozolnym, grllo-wędzarnia oraz komin do nich i pieca chlebowego wystrzeliwuje w górę, oraz pojawia się nowy dach nad dawnym spichlerzykiem i nową altaną obok, co ma stanowić trzon Przystanku, eko-przystanku, wizje zaczynają przychodzić, niosąc sen i uspokojenie. Nam zaś wypada pracować mrówczo i cierpliwie wokół, zbierając na przykład drewniane odpadki z pracy stolarza. W pudła, kosze, pudełeczka. Oby zdążyć przed spieszącym się od zachodu deszczem. To są godziny ciepła w domu zimową porą, ugotowane obiady, kąpiele w wannie...
Przy dobrym jadle i napoju, rozgrzanym piecu chłodną porą (och, jakże tęsknię już za wakacjami rolnika!) można rozważać tak jakby wspólne, tj. jakoś zbieżne w czaso-przestrzeni marzenia różnych ludzi. O nich nie wspomnę, bo mają czas ciąży przed sobą i jeszcze wiele progów dojrzewania przed innymi do nich, nie przyspieszajmy. Powiedzmy, tak do 15 roku.

25 września 2012

Podlaski piec chlebowy

Winne jesteśmy Czytelnikom bloga fotorelację z budowy pieca chlebowego. Wreszcie udało się znaleźć chwilkę i ściągnąć zdjęcia z aparatu. Przedstawiam kilka zdjęć kolejnych faz powstawania pieca, aby zainteresowani mogli przekonać się na własne oczy, że sztuka budowy tego ważnego sprzętu domowego, serca chaty można powiedzieć - wcale do prostych nie należy. Wymaga cierpliwości, dbałości o szczegóły i umiejętności dostosowywania kształtu i konstrukcji do indywidualnych warunków istniejących w pomieszczeniu.
Tu widzicie sam początek i efekt dnia pierwszego pracy. Powstały zręby i ogólny plan.
Teraz kuchnia wzniosła się na tyle, że powstało palenisko i kanał odprowadzający ciepło spod płyty wokół planowanego dna pieca chlebowego.


Tu już widzicie owo dno w procesie budowy. Zostało wypełnione warstwą kamieni polnych, wielkości pięści, żwirem, gliną i tłuczonym szkłem (sporo poszło na to butelek bezzwrotnych po piwie i wyszczerbionych słoików, częściowo na stanie własnym, a częściowo wygrzebanych z wioskowego kontenera na segregowane śmieci). Na to poszły jeszcze cegły szamotowe.


Na tym etapie powstało rusztowanie ze sklejki, kopuły pieca chlebowego. Będzie rozebrane i wyciągnięte przed rozruchem już wyschniętego pieca. Teraz posłużyło za podstawę dla cegieł.


Oto owe cegły już ułożone w kopułę, wewnątrz której znajduje się palenisko i jednocześnie komora chlebowa.


A tak wygląda od zaplecza montaż wieszaczków w kaflu (kafli).


Tak zasię prezentuje się na razie wciąż schnąca komora chlebowa od frontu. Widać w otwartych drzwiczkach konstrukcję rusztowania, które zostanie wyjęte przed rozruchem.


I ramtaradam! efekt końcowy...


Prawda, że piękny?
To typowy piec kuchenno-chlebowy z południowej części Podlachii. Posiada podpiecek (schowek na drewno) i zapiecek (można się na nim nawet przespać w mroźną noc, albo hm... np. grzać świeżo wylęgłe kurczęta, albo postawić ciasto do wyrośnięcia...). Może służyć kilkadziesiąt lat, spokojnie.

22 września 2012

Naturalne zdrowienie

Pole zaorane. Powstaje grillo-wędzarnia, dzień po dniu. Wirusowa infekcja powracająca co trzy dni dostała dziś cios. W postaci gęstego krupniku ugotowanego na kościach koźlęcych. Ten sposób na grypę znany jest w mojej rodzinnej miejscowości. Ponieważ wirusy mutują i ponawiają atak, mnożąc się w żołądku trzeba je ubić gorącem, którego nie lubią. Picie gorących płynów nieco pomaga, ale stygną one w brzuchu dość szybko i nie wykańczają dręczących potworów. Potrafi to już jednak gorąca zupa, odpowiednio długo trzymająca ciepło. Do leczniczych zup na grypę należy krupnik (musi być gęsty, tak, aby łyżka stawała, jak mawiał mój wujeczny dziadek) oraz zalewajka, z dużą zawartością swojskiego barszczu, również gęsta. Skuteczne, w przypadku przewlekłych, nie chcących odejść powikłań. Jest wieczór, Ania przestała narzekać na ból gardła.
Poza tym pirat Kluseczka zaczyna odzyskiwać urodę. Oczko jakiś czas temu zaczęło hm, odpadać. Zabrzmi makabrycznie, ale cóż, taka jest prawda. Zaczęło się od tego, że coś pękło i wypłynęło i oczny zwis nieco się zmniejszył. Po jakimś czasie ujrzałam kociaka całego umazanego krwią, którą daremnie sobie próbował łapką oczyścić. Obok niego leżał kawałek martwego oka... Trzymałam go wtedy dość długo w rękach, aby ranka przyschła, robiąc mu przy okazji zabieg bioenergetyczny, zasnął z przechyloną głową tak, jakby wiedział co robię, nadstawiając oko. W nocy wylizała mu upaćkany krwią pyszczek kotka. No, i dzisiaj spozieram i oczom nie wierzę, zwis zniknął zupełnie, a resztki wchłaniają się same do środka z godziny na godzinę. Powieki zaczynają się zamykać nad pustym oczodołem. Cud natury właśnie się odbywa.

16 września 2012

Podlaskie konserwanty

Jesiennie się robi. Choć nie pada. Ludzie narzekają na brak grzybów, ale jak Podlechita twierdzi, że nie ma grzybów to znaczy, że nie ma co do skupu oddać, ale na obiad na pewno nazbierał. Tak samo jest z piciem na Podlachii. Czasem można usłyszeć od kogoś pochwalną opinię o kimś innym w typie: "Ten to nie pije", albo o sobie zapewnienie: "Ja nie piję", lecz nie należy tego rozumieć dosłownie, że ów ktoś jest abstynentem i do ust niczego poza herbatą i kawą, tudzież kompotem nie wlewa! Znaczy to w języku miejscowym, że jest to człowiek, który się nie urzyna do nieprzytomności, a kiedy skończy mu się butelka nie biegnie choćby pieszo na metę wiele kilometrów dalej, aby ruskiego rojala za grosik dokupić, tylko grzecznie idzie spać przy zadowolonej żonce. Choć zobaczyć Podlechitę abstynenta graniczy z cudem, to często można spotkać takich "niepijących" alkoholików, którzy mają akurat fazę odstawki i odpoczynku, a bo to post jest akurat, albo długie urzynanie się w gronie pijackim wyczyściło kieszeń i jemu i reszcie pijackiej kompanii samopomocowej, i trzeba czekać na kolejny zasiłek z gminy. Taki "abstynent" to czasem i do roboty się prosi, ale ledwie zarobi zaraz mu farmazony przechodzą i już go nie ma. Do kolejnego prześwitu rozsądku.
Inną cechą charakterystyczną podlechickiego pijącego abstynenta jest fakt, że owi rojaliści oraz nierzadko denaturaciarze (wolą niebieski od białego, z przywiązania do tradycji) w większości - bo zdarzają się wyjątki - żyją wyraźnie dłużej, niż ich odpowiedniki z Polski. Potrafią dożyć nawet późnej starości! Paląc i pijąc, lub tylko z czasem paląc i popijając. Zapewne cud to jest nadmiaru świeżego powietrza w tej leśnej i bagiennej krainie. I trybu życia na owym świeżym wozduchu. A to napić się zawsze jest gdzie w pięknej okolicy, na łonie przyrody, a to poleżeć pod sosenką albo oborą, jak już horyłka mocno zakurzy we łbie, niezależnie od pory roku i pogody, a to wrzasnąć na cały las albo wioskę, jak się zachce, a to zapłakać i poskarżyć się wszystkim sąsiadom na to, że dusza bolit, a to za sztachetkę złapać i włoić kompanowi od butelki, bo akurat łypnął pijanym okiem nie tak, a to przejechać się rowerem o zmroku od brzegu do brzegu szosy bez latarki, na pijackiego czuja, albo zdrzemnąć się przy rowerze na drodze, jak horyłka zarzuci. Rano zasię wstać, otrzepać dawno nie zmieniane ubranie i pójść grzybów, ziół, jabłek i innych owoców leśnych nazbierać na skup, albo ukraść trochę gałęzi z państwowego lasu i sprzedać za hroszy, aby mieć co do pyska wlać. Jeść takiemu się nie chce, jada przypadkowo poczęstowany, albo ma troskliwą rodzinę, która mu podrzuca od czasu do czasu zapas solonej słoniny. Palić w chacie też niezbyt potrzebuje, bo go wódka grzeje nawet w największe mrozy. A dobry sąsiad może czasem rozpali w ścianówce, aby pijaczyna nie zamienił się w sopel lodu, jak do trzydziestu dochodzi.
Bezstresowe życie to długie życie wszakże, nieprawdaż? A zimno i śpirt konserwują najlepiej.

Czemu o tym wspominam? Bo jakaś zaraza się na nas uparła, gardło boli i w kościach zaczyna łamać, zatem nalewka - zdrowotna oczywiście - poszła w ruch. Jutro kolejny dzień ciężkiej pracy.

14 września 2012

Wiankowe, czyli dzień dziewiąty

Dziewiątego dnia zwieńczenie. Przydały się jednak kafle ze starych pieców, pracowicie przeze mnie wyczyszczone pierwszego lata. Moczyłam je w wannie z wodą przez noc i na drugi dzień wydłubywałam z nich starą glinę i kamyk, w każdym zawarty. Odzyskaną całość szorowałam szczoteczką. Poszły na sufit pieca i podłoże zapiecka.
Ponieważ Ania spędzała czas w GOK-u na warsztatach ceramicznych mnie przypadło po raz pierwszy pełnić rolę pomocnika majstra. Wygrzebać mokrą glinę z wanny, przenieść wiaderkiem do balii, dosypywać piasku z taczki szpadlem, powoli, stopniowo, podczas, gdy majster mieszał całość motyką (elektryczne mieszadło właśnie przedwczoraj padło), a gdy zabrakło piasku, pojechać taczką do jamki, wykopać nowego, załadować kilka łopat i dostarczyć. No, i kafli nanosić. Raz i drugi.
Wiecha zatem wypadła skromnie, bo nie było czasu świętować, na sam koniec pracowitej dniówki. Trochę "babskiej" nalewki i kanapki.
- A co tam wiechę stawiać! - zdun na to - Jak jeszcze dym nie poszedł!
Od jutra dalszy ciąg pracy, czyli realizacji projektu. Tylko od strony kominowej bardziej.

13 września 2012

Dzień ósmy

Dzień ósmy nie okazał się jeszcze wieńczącym, mimo rzetelnej pracy od rana do samiutkiej dziewiętnastej. Dzięki temu zauważamy jak dzień się skraca i zmrok przyspiesza, zmierzając ku jesieni i zimie. Powstał okap. Piec wygląda okazale.

Uwarzyłam kolejne cztery słoiczki dżemu jabłkowo-różanego. Mamy, jak się okazało, jakiś gatunek, nieznany mi niestety z nazwy, jabłek, czerwonych, które smażone tworzą potem przeźroczysty żel, są też tak słodkie, że wystarczy dać połowę ilości cukru, zalecanego w przepisie.
Dojrzały już antonówki. Najlepszy z nich sok. I wszystko, co się chce.

Klusio ma się dobrze i rozwija się normalnie. Wyłupane oczko zmniejszyło się. Coś pękło, coś wypłynęło i nadal powolutku wypływa. Teraz więdnie, przysycha. Powolutku rana zabliźnia się. W jego psychice nie pozostała żadna wyrwa. W momencie ugryzienia stracił na chwilę przytomność, psi kieł trafił w nerw i połączenie mózgowe tak precyzyjnie, że w jego świadomości nie zapisała się żadna krzywda, czy ból. Dziwne. Mały ufnie podchodzi do Koli, a ta jest wobec niego grzeczna. Tyle, że karmimy ją od chwili wypadku na tarasie, osobno, aby miała całkowity spokój. I nie stawiamy już jej miski koło kociej.
Mały uwielbia teraz przebywać całymi godzinami razem z kotką na tarasie i w ogródku.

12 września 2012

Dzień siódmy

Dzień siódmy okazał się lekko dżdżysty. Ach, zdun wpada wtedy w zachwyt.
- O, grzybki będą rosły! Pójdę, nazbieram!
Prawda jest taka, że deszcz niewiele zmoczył ziemię, choć przez chwilę nawet wydawał się być obfity, a zdun pracuje 12 godzin dziennie, przyjeżdża o 7 wraz ze świtem, wyjeżdża o 19 blisko zmroku i nie ma czasu na owo zbieranie. Ale go ostatnie dwa dni świąteczne podratowały, jak widać. Choć grzybów nie było.
Dziś sporo czasu mu zeszło na poprawianiu tego, czego znajomy stolarz nie dorobił, w dwóch deskach złączonych prostopadle, a mających stanowić tzw. gzyms w okapie piecowym.
Zespołowo z Anią rżnęli na krajzedze, odmierzali, przycinali, polerowali.
Z tego wszystkiego piec jest już bliski zwieńczenia. I okazało się, że posiada również - zapiecek.
A ja wiele godzin spędziłam na patroszeniu owoców dzikiej róży, które Ania nazbierała za czyjąś radą w sąsiedniej wsi. Część pójdzie na powidła różano-jabłkowe, a część jest wstępnie przeznaczona na domowe winko.
U sąsiadów wykopki. Pracowicie wszędzie. Jesień to krzątanina. Ale i jakiś taki przyjemniejszy czas, niż lato. Owadów coraz mniej, choć osy i szerszeń zaglądają jeszcze na taras, także komary dokładnie w porze zmierzchu, to jednak nie ma ich w nieprzyjemnym nadmiarze. Drób i kozy najadają się do syta w lesie i na polu. 2-godzinne palenie pod płytą ociepla wnętrze, nie tylko domu, ale i serca. I panuje atmosfera sytości, zbiorów, przetwarzania. Ma się wrażenie, że niczego nie brakuje. I nigdy nie zabraknie.

11 września 2012

Dzień szósty pomiędzy

Dzień szósty wypadł pomiędzy niedzielą a prawosławnym świętem, zwanym hołowosiek (niektórzy wymawiają hołowosjek). Porozpytywałam się najpierw bez zaglądania na oficjalną stronę cerkiew.pl, z której czerpię wszelkie informacje wyjaśniające ruski kalendarz. A dowiedziałam się, że chodzi o święto ścięcia głowy Jana Chrzciciela. Zdun orzekł, że nie wie dokładnie o co chodzi, bo to jego żona lata do cerkwi i ona na pewno by wiedziała, a on tylko tyle wie, że starzy ludzie powiadają, aby w ten dzień nie chodzić do lasu, ani nie zachodzić pod drzewa, zwłaszcza jabłonie. Czemu? Bo żmije w ten właśnie dzień zbierają się pod drzewami, gdyż mają jakieś swoje wielikoje swiato przed zimą. Ania zaopatrzona w tę jakże pierwotną wiedzę przekazała ją Sławkowi, który ostatnio namiętnie jabłka zbiera na naszej wiosce, i nam pomaga, w zamian za dowóz swoich zbiorów do skupu. No, i dzisiaj od świtu zbierał jabłka ubrany w kalosze. Napotkany przy płocie od razu wyraził swoje powątpiewanie:
- Co to za głupia gadka z tymi żmijami! Od rana chodzę w kaloszach i żadnej jeszcze nie spotkałem!
- Bo katolik jesteś i ciebie zwyczaj nie obowiązuje - zaśmiewałam się.
No, a zdun zdołał zbudować i zakończyć kopułę z cegieł szamotowych nad chlebową częścią pieca oraz ulepić dwa rzędy kaflowej ścianki zewnętrznej, wtykając w każdy kafel, według naszego żądania po jednym haczyku. Mają służyć do zawieszania tego i owego nad gorącą płytą, przy rozgrzanym piecu chlebowym. W praktyce są to woreczki z grzybami albo suszem jabłkowym, albo makaronem własnej roboty. Różne takie. Czasem zawiesza się a to patelnię, a to durszlak, dla poręczności.

W nocy zaś miałam koszmar. Przyśnił mi się nalot Anonimowych Mieszczuchów na naszą wioskę i zagrodę. Stada milczących osobników w przeróżnym wieku, wysiadających z samochodów, nie przedstawiających się, ani nie wymawiających a czy be, wlepiających wybałuszone gały, jak w ekran telewizora snuły się za płotem i po podwórku, podglądając, oglądając, przyglądając się. Obudziłam się wstrząśnięta.

9 września 2012

Dzień czwarty i piąty

Dzień czwarty i piąty minął jak zwykle. Kuchnię już widać, stoją też drzwiczki do chlebowego, i jego dno, składające się z warstwy kamieni, żwiru, tłuczonego szkła i gliny zostało ulepione. Budowa tego pieca jest oparta na miejscowej tradycji. Od paleniska pod płytą odchodzi kanał okalający dno chlebówki. Tym sposobem może być ona podgrzewana bez specjalnego palenia w chlebowej części pieca. Pełni wtedy rolę duchówki, czyli podgrzewacza potraw (zdun twierdzi, że nawet piekarnika dla ciasta, pizzy czy mięsa) lub suszarni oraz jednocześnie ścianówki, czyli ogrzewacza wnętrza. W samym piecu chlebowym będą się mieścić naraz cztery duże blachy. Jestem bardzo ciekawa jak wygląda w praktyce użytkowanie takiego pieca. Zapowiada się obiecująco.

Ściągamy dalej gałęzie i połamane konary z sadu i przy-ogrodu akacjowego. Poprawia to wygląd z drogi naszego gospodarstwa, a nam zapasy chrustu, którym palę pod płytą w domu (a niedługo dojdzie też piec chlebowy). Przy obecnym ochłodzeniu gotowanie codzienne na ogniu całkiem dobrze poprawia temperaturę w domu. I wystarcza jak na razie. Bo co niektórzy, jak słyszę, w ścianowych już na noc przepalają, żeby ogrzać chatę.
Znów odstawiamy jabłka, bo cena skoczyła do góry, kilogram jest już po 25 groszy.
Poza tym uwarzyłam kolejną porcję musu jabłkowego (na 3 kg jabłek 1 kg cukru). Mleka niewiele, więc idzie głównie na zsiadłe, a potem na twaróg (którym dokarmiam kurczęta, w liczbie dwóch na razie, trzecie pisklę zdechło, reszta jaj okazała się pusta) wraz ze zdunem raczę się także codziennie na śniadanie kawą zbożową z mlekiem.

6 września 2012

Dzień trzeci

Dnia trzeciego, od świtu (liczonego u mnie na godzinę 7) majster wymurował palenisko pod płytę, i podstawę - ze starych cegieł, reaktywowanych z byłych rozebranych pieców - dna pod chlebowy. Kuchnia zaczyna się ukazywać oczom.
Ja przyrządziłam drugą porcję dżemu bzo-jabłkowego. Smaczny jest. Jabłka łamią dość ostry smak bzu i dodają masy, kolor pozostaje ten sam.
Lęgną się kurczęta. Są już trzy. Kolejna kwoka siedzi od wczoraj na 10 jajach. To nie śmiech, bo podejrzewam, że jeszcze jedną kurę sparło... jak nie było to nie było, i patrzcie.
Poza tym Basia S. dała artykulik, w którym jest trochę o imprezie regionalnej w Czeremsze, na której była w tym roku, no i trochę też o Kresowej Zagrodzie można poczytać. W każdym razie treść otwiera wielkie zdjęcie naszego Łacia.
Podlasie-Czeremcha

5 września 2012

Dzień drugi

Znów zryw o świcie. Z okazji budowy pieca chlebowego. Praca była o tyle łatwiejsza, że lepiej zorganizowana. Glina już gotowa, namoczona, cegły przewiezione i przeniesione. Ania zatem po nanoszeniu wody w wiadrach i przywiezieniu piasku na taczce z naszej kopalni z rozpędu trafiła do sadu zbierać jabłka. Dołączył wkrótce Sławko, wiszący usługę i pomógł jej w tej czynności. Przyniósł przy okazji skrzynkę owoców czarnego bzu, który u niego w obejściu rośnie. To już było zadanie dla mnie. Obrałam owoce z gałązek (z Klusiem asystującym na mojej głowie), wyszło 2 kilogramy. Jeden przeznaczyłam dzisiaj na powidła z dodatkiem jabłek. Proporcja 1:1. Plus 1 kg cukru. Napaliłam pod płytą. W garnku grzechotały owoce, w drugim warzyłam mleko z cukrem na kozie ciućki. I tak mi zeszło.
Zdun przez prawie 12 godzin uczciwej pracy zbudował popielnik i wstawił drzwiczki do paleniska.
W skupie jabłka skoczyły z 15 groszy na 20, zatem udało się wyciągnąć jakąś niewielką dniówkę za wiele godzin pracy.

4 września 2012

Dzień pierwszy

Dzień majsterski, tj. wczorajszy poniedziałek zszedł nam na przygotowaniach. Zjechały cegły, czerwone i szamotowe. Ściągnęłyśmy też gałęzie z połamanych pod ciężarem owoców - jabłoni i - pod ciężarem śniegu - drzew akacjowych, naszym nowym drabiniastym wozem na podwórko. Trzeba je porąbać siekierą, grubsze pociąć na krajzedze i codzienne palenie pod płytą suchymi patykami mam załatwione do wiosny. W koziej zagrodzie jeszcze sporo tego chrustu gałęziowego leży, brzozowego, sosnowego, dębowego i grabowego. Nie przerabiam zasobów samego gospodarstwa i wciąż nie mogę wszystkiego zebrać.
Zdecydowałyśmy wstrzymać się ze sprawą kluskową. Czemu? Kociak ma się coraz lepiej, bawi się, zajada z apetytem, biega, psoci, jak każdy kocie dziecko. Oczko wygląda okropnie, ale wydaje się więdnąć z dnia na dzień i zapewne własnym prawem zaniku odpadnie. Serce jest spokojne, bo obserwuję małego bacznie cały czas i przy najmniejszym objawie negatywnym wszczęłabym alarm. Narażać go na długą podróż w klatce, a potem zabieg chirurgiczny i inne czynności lekarskie, na żywca albo pod narkozą, po to jedynie, aby móc na niego spojrzeć bez zgrozy, wydaje mi się czymś nadmiernym i egoistycznym. Jeśli to komuś z Miasta trudno jest zrozumieć, trudno. Zapraszam na wiochę, bez samochodu, może być rower.
Dzisiaj pojawił się prawie o świcie majster i rozpoczęło się realizowanie projektu. Ania w roli pomocnika zwijała się jak w ukropie. Ukopać piasek, dowieść go taczką, nanosić wody w wiadrach do wanienki, pomóc w mieszaniu gliny (przygląda się i uczestniczy w tym akurat procesie bardzo pilnie z racji swoich glinianych zainteresowań), poprzenosić cegły z zewnątrz do wnętrza, skoczyć do sklepu po nową tarczę do piły. Moje zadania są inne. Przygotowuję śniadanie i gotuję obiad dla pana majstra oraz częstuję go kawą i herbatą, gdy tego sobie życzy. No, i zmywam po posiłkach. W wolnych chwilach pomagam np. przewieźć taczką stare cegły z lamusa i stare kafle, mają się przydać.
Majster postawił trzy rzędy kafli i okopał się wewnątrz pieca, budując w nim jakieś wewnętrzne struktury z cegieł szamotowych.
Po południu okazało się, że zaczął się wylęg ostatnio podłożonych jajek pod zielononożną kwoczką.
Zakoktała także kolejna kura, biała. Przygotowuję kolejną dawkę jaj. Nie chciało się na wiosnę, to nadrabiają na jesień. Nie bronię.
I tak nam minął dzień pierwszy.

1 września 2012

Makabryczne siły przyrody

Było towarzysko i jednocześnie strasznie. Ludzie nie zawiedli, ale zjawiska przyrody okazały nagle i niespodziewanie swoje okrucieństwo. Tym bardziej to nami wstrząsnęło.
Przez kilka dni w naszym sadzie rezydowała w namiocie Kamphora z najbliższą rodziną. Całe dnie spędzała na zwiedzaniu Hajnowszczyzny, więc niewiele jej obecności zaznałyśmy. Jakoś chłodne wieczory i rześkie poranki we mgle i rosie nie wystraszyły dzielnych pań, brakowało jedynie koni, aby wsiadły i pojechały z rozwianymi grzywami przed siebie, w podlaską bezludną przestrzeń.
Wizyta sąsiada zza lasa zaowocowała filmikiem, gloryfikującym nasz ser, zatem spójrzcie. Szkoda, że nie został w nim poruszony temat domowego cydru, którym przy okazji serów raczyliśmy się wtenczas w zespole na tarasie. Oto nasze sery zagrodowe.

Poza tym pojawiły się groźne i okrutne zawirowania, aż trudno mi o tym pisać.
Kola podczas porannego śniadania unieszkodliwiła Kluseczka sposobem znanym tylko sobie i swojej wilczej rasie. Stosuje go od lat do paraliżowania szerszeni. Okazało się, że kota też potrafi.
Ugryzła go precyzyjnie w prawe oczko, które... wypłynęło na wierzch.
Kociak przeżył i żyje, ale przypomina potworka. Wciąż nie możemy zabrać go do weterynarza, z braku samochodu (znów jest u mechanika z powodu stawania w trakcie jazdy) i czasu. W dniu wypadku na przykład trzeba było zaraz jechać (autobusem, a z powrotem pociągiem i rowerem) do Białostoka, aby w urzędzie podpisać tak długo wyczekiwaną umowę.
Kolejnego dnia zjawił się wreszcie od dawna zapowiadający się drwal i ściął osikę, rosnącą na podwórzu koło budynków gospodarczych. Zabieg całkowicie zalegalizowany, bo stosowne pozwolenie na wycięcie tego drzewa zdobyłyśmy już dawno i był pan urzędnik z gminy, który wydał opinię, iż rzeczywiście drzewo zagraża posesji w razie runięcia na przykład od wiatru. No, i upadło i faktycznie uszkodziło, na szczęście tylko daszek starej drewutni i kilka płyt eternitowych na starym spichlerzyku, co daje się przeżyć, bo właśnie dach ma być - w ramach zatwierdzonego wreszcie projektu - wymieniony na nowy.
A poza tym codziennie przetwarzam, chwytając równowagę psychiczną. Ostatnio poszły na konserwowane patisony i sałatka z czerwonych buraczków.