31 sierpnia 2011

Zupa z kury

Wysłanie książki do drukarni uczciłam ugotowaniem rosołu z kury. Na płycie. Robię według przepisu francuskiego, bo to Francuzi wymyślili "soupe de poule" i jest to od paru stuleci ich potrawa narodowa. Co prawda nie ładuję doń brukselki, ani liści kapusty, ale gotuję jak nakazuje francuski obyczaj, 2 godziny i 20 minut. Tyle wystarczy, aby najstarsza kura zmiękła i wydzieliła z siebie boski ekstrakt. Przy tym gotowanie na ogniu dodaje mu tylko odpowiedniego aromatu i gorącej energii. Mniam!
Zimą już na pewno zaczniemy robić własny makaron. Wtedy niczego nie zabraknie naszym rosołom do doskonałości.
Przy okazji niejako, aby ogień się nie marnował i nie buzował tylko pod jednym garnkiem i czajnikiem, wstawiłam w drugim garze pomidory z papryką, słodką i ostrą, na pastę paprykową. Wyszło trochę niewielkich słoiczków z czymś ostrym do smarowania kanapek.
Na ostatek gorąca kąpiel, zmywająca trudy dnia i pracowitego ostatniego czasu.

28 sierpnia 2011

Kurza ofiara

Wielką prawdą jest to, co stwierdziła kiedyś któraś z komentatorek tego bloga, przytaczając pogląd swojej znajomej gospodyni, że grzechem jest zaciąć szczęśliwą kurę, bo robi się to dopiero wtedy, gdy staje się smutna...
Wszystkie zwierzęta to mają. Gdy są chore wpadają w depresję i izolują się, intuicyjnie gotując się na śmierć.
Ale od początku.
Około południa oderwał mnie od komputera wielki alarm koguta. Nawet kapci nie szukałam tylko wypadłam boso na taras, puszczając przed sobą psy. Spłoszyły natychmiast powietrznego bandytę, ktory oderwał się od ziemi przy drodze koło sadu i odfrunął. Kury, prowadzone przez uciekającego najżwawiej i rozwrzeszczanego szefa ewakuowały się gromadnie z pastwiska i ukryły czym prędzej w różnych zakamarkach. Tak, że już po chwili żadnej nie było widać na podwórzu.
Poszłam sprawdzić (włożywszy przedtem kapcie wyjściowe) i znalazłam kilka piórek wyszarpanych z zielononożnego kogutka, a sąsiadki stojące przy płocie opowiadały mi z daleka, jak to "ten, wiadomo co" wylądował, a one krzyczały, żeby go spłoszyć, ale dopiero pies go odgonił.
Wróciłam do domu, a tam na progu, w otwartych drzwiach na taras stała niedoszła ofiara drapieżcy, kogutek średniak, tak zszokowany, że chętnie by się chyba do mnie przytulił, w każdym razie przynajmniej może posiedział sobie ze mną przy komputerze.
Kiedy już go miałam wziąć do ręki ocknął się z transu i wziął nogi za pas.

Nie był to koniec dnia. Kurza kostusia po prostu zasadziła się na nasze obejście.
Podczas zamykania kóz w boksach Zofija otworzyła uderzeniem rogów wejście od swojego, Ania zatrzasnęła je mocno i przy okazji trafiła w głowę przebywającą tam dorosłą nioskę, brązową, trzylatkę. Ta poczuła się z miejsca nieswojo... Tu trzeba wyjaśnić, że zachowywała się podobnie już jakiś niedawny czas temu. Czym zwróciła naszą uwagę. Towarzyszyło temu zniesienie jaja bez skorupki. Znaczy - zaczyna być smutna. Bo ma poważny defekt. No, to teraz od walnięcia furtką od razu posmutniała na amen.
Decyzja zapadła właściwie od razu.

Po dojeniu, o nadchodzącym zmierzchu, gdy grzeczne kury już powinny wejść na grzędy, ale były niegrzeczne i rozlazły się jeszcze po obejściu, krogulec znowu zaatakował... Nie najadł się dzisiaj najwyraźniej i nie chciał odpuścić. Znów alarm koguta wywołał nas na dwór i psy spłoszyły rozbójnika. Znów odleciał znad kogutka zielonożnego. Bo znów nie zdołał go dopaść.

Zostawiłam psy na dworze, poczekałam, aż kury wejdą do kurnika i z latarką w ręku wyciągnęłam smutną kurę (skrytą w kącie pod grzędami) na dwór. Zjeżyła się ze strachu, gdy ją wzięłam do ręki, ale tylko przez chwilę.
Ania w tym czasie przygotowała miejsce i siekierę.
Zanim zdążyłam skończyć zmawiać pacierz kura już przeszła na drugą stronę.

Dorodna, zdrowa. Będą z niej co najmniej dwa sute rosoły.

27 sierpnia 2011

Stan obejścia

Upał od wczoraj, nie wysypiam się z tego powodu.
Ubyło jeszcze jednego kurczaczka z maluchów, jest teraz sześć.
Gusia nabrała dawnej werwy i zaczyna trenować odlatywanie. To zabawny widok na podwórzu, startującego na rozbiegu samolotu, choć przy tym osypuje się jeszcze puchem i nie wszystkie lotki są już wykształcone.
Wciąż jeszcze przerabiam pomidory na przeciery. Nastawiłam nalewki i zrobiłam dwie butelki soku z czeremchy. Lekko gorzkawy, ale słodki, z nutą wiśniową w tle. Można polubić, bo nie otrząsa kwachem, jak np. soki z porzeczek. Poeksperymentuję jeszcze i dodam następnym razem winogron, powinno to usunąć goryczkę. Ania nazbierała dzisiaj owoców dzikiego bzu, również na sok.
W tym roku jabłek w sadzie na lekarstwo, spady załatwiają w całości kozy, ale za to zapasy innych soków są równie bogate, jak w zeszłym stanowiły jabłkowe. Jest sok malinowy, z czarnej porzeczki, czeremchowy i będzie z czarnego bzu.
W piwniczce zewnętrznej prace nie posunęły się ani o jotę. Majster oczywiście zajęty innymi pracami. I poradziłyśmy sobie inaczej. Sklepiszcze ma zresztą mieszkańców. Na razie gryzoni nie zauważyłam, już posadzka je przystopowała, ale bywają czarne ślimaki bez skorupek, pomrowami zwane i polująca na nie... ropucha szara. Odkąd się ujawniła, wysiadując bardzo często na stopniach schodów prowadzących w głąb piwnicy stąpam z wielką ostrożnością, aby nie rozdeptać jej przypadkiem, jak suchy liść, który do złudzenia przypomina. W sumie cieszę się, że tam mieszka i dba o równowagę ekologiczną wewnątrz naszego schronu.

25 sierpnia 2011

Co i jak

Przedwczoraj ciemnym wieczorem nad lasem, z zachodu sunęła na wschód srebrzyście błyszcząca... gwiazda, równą prostą linią, jak samolot.
- O, gwiazda leci - zauważył znajomy - jaka błyszcząca i duża!
- Leci jak samolot, ale świeci jakoś inaczej - stwierdziłam. Jako ekspertka, ale teraz już słabo widząca, od patrzenia w niebo.
Zaraz ruszyły mniejsze, i znajdujące się o wiele wyżej dwie gwiazdy, lecąc jakby ku sobie z naprzeciwka podobną trajektorią.
- Satelity? - zastanowiłam się - ale dlaczego najpierw stały na niebie, a teraz nagle lecą? i to całkiem szybko?
- Może to UFO? - zaśmiał się znajomy i patrzył zafascynowany na trzy poruszające się żywo po niebie światełka, aż ta najjaśniejsza zniknęła za koronami drzew na wschodzie. Obserwował niedawno spadające perseidy i jakoś teraz mniej nim ten widok wstrząsnął. Niebo było rozjarzone od Drogi Mlecznej. Sierpniowe.
I biała mgła snująca się nisko i rozlegle znad pól.

Dzisiaj, po całym dniu spędzonym na korekcie książki, ruszyłam w towarzystwie kóz w czemszynę na naszym ugorze na zbiór dojrzałych już owoców "czarnej wiśni". Zerwałam wiadereczko. Zaraz część poszła na zimową nalewkę, a reszta trafi do sokownika. Ania zaś wdrapała się na jedyne na wiosce drzewo jarzębinowe, rosnące przy kapliczce na końcu i nazbierała trochę kiści. Na jarzębiak.

23 sierpnia 2011

Sztuka przetrwania

Pisałam już o tym, że czasem, a czasem dość często różne wątki z wydarzeń w ciągu dnia zbiegają się ze sobą tematycznie, choć są od siebie niezależne i pokazują się przypadkowo. Razem tworzy się... nastrój. A może też jeszcze jakieś przesłanie...
Tak było przedwczoraj. Gdym obejrzała sobie na YT wykład Darka Kwietnia na tematy surwiwalowe, tj. o sztuce przetrwania w obecnych czasach.
Temat dla mnie jak najbardziej nie nowy, bo - do diabła - właśnie z tego powodu mieszkam na wiosce daleko od szosy, w przygranicznych leśnych bezludziach i staram się żywić samodzielnie i czcić wolność od cywilizacji w jak największym stopniu, możliwym na razie do urzeczywistnienia. Natomiast był całkiem nowy dla mojego gościa, który mi w tym oglądaniu towarzyszył, trzeciego dnia nudząc się już coraz bardziej świeżym powietrzem, gdakaniem kur, pianiem koguta, beczeniem kóz, dojeniem, brakiem telewizji, niemożnością obejrzenia meczu, poskajpowania ze znajomymi itd.
Wykładowca sztuki przetrwania właściwie tylko wprowadzał do tematu samego przetrwania, więc niewiele podawał sposobów na nie. A wprowadzenie polegało na przytoczeniu licznych przykładów absurdalnych reakcji młodych ludzi na kwestię - ćwiczonego z własnej woli dla rozrywki - realizującego się hipotetycznie armagedonu. Otóż pobyt osób, nawet świetnie wytrenowanych wojskowo w zwykłym "szczerym polu" przez kilkadziesiąt godzin kończył się histerią i paniką, a w rezultacie popadnięciem w chaos i zbłądzeniem. Ludzie, zbierający się w lesie na wyznaczoną "godzinę 0" zabierali ze sobą z domu laptopy, a nawet pewna dziewczyna wzięła... pralkę. Jako niezbędniki do przetrwania. Ktoś nie potrafił się zwyczajnie załatwić w leśnych krzewach i po kilku dniach wstrzymywania wylądował w szpitalu. Brak komórek, internetu i telewizji był najgorszy do zniesienia. Z trudem panowano nad budzącą się z tego powodu agresją... I więcej jeszcze można sobie o tym posłuchać samemu, więc relacjonować całości nie będę.
Te przetrwaniowe informacje ukazały się jeszcze raz w obejrzanym tego wieczoru - niezamierzonym sposobem - filmie "Wojna światów" Spielberga. Już w sposób dosadnie ilustracyjny, choć wciąż fabularny i przez to bajkowy.
Rozmyślam ostatnio wciąż nad tłumaczonym właśnie almanachem Nostradamusa, no, i pewnym zdaniem z niego:
"Przyjdą takie czasy... gdy szczęśliwi będą ci, którzy będą szli i nie będą stąpać po ziemi, a jeszcze szczęśliwsi ci, którzy nie będą mieli nic lub mało."...
Rzeczywistość skrzeczy... ludźmi absolutnie nie gotowymi, rozmamłanymi i rozpieszczonymi, zidiociałymi od patrzenia w ekran, czytania i pisania niepotrzebnych ostatecznie tekstów, gadającymi od rana do wieczora i w nocy też, z rękami w kieszeniach, o tym, jak i co powinno wyglądać.

Ale to tak sobie jeno wzdycham... Nie da się nikogo uratować od niego samego na siłę. Sztuka przetrwania też na tej świadomości polega.

19 sierpnia 2011

I znów Spas

Nasz gość ze Śląska przyjechał wczoraj przedostatnim pociągiem, więc na Świętą Górę zajechaliśmy już po uroczystościach głównych. Nigdy dotąd jeszcze nie byłam na nocnych spasowych czuwaniach i w sumie było to ciekawe przeżycie.
Straganów tylko namnożyło się jakoś dziwnie wokół góry, istne zatrzęsienie i rozlewisko sfery Profanum. Co roku jest z tym gorzej (niestety)...
Można było kupić sobie loda, lizaka, albo coś z oferowanych dewocjonaliów (książki, różańce, świece, mirry, rękodzieło, ikony, ikonki, kalendarze cerkiewne, srebrne krzyżyki lub obrączki z napisem cyrylicą: Gospodi pomiłuj! - wszystko "oświęcone" jak należy, a nawet szaty liturgiczne, które liczni batiuszkowie nierzadko w towarzystwie żon oglądali i mierzyli.
Adaś ciągnął do jakichś śpiewów, dla niego egzotycznych, więc dotrwaliśmy do 23, aby uczestniczyć w odprawianym na przycerkiewnym cmentarzu obrzędzie panichidy (jest to modlitwa za zmarłych). Trwały w tym czasie inne zbiorowe obrządki. Ludzie ustawiali się w kolejce do ikony wyniesionej na zewnątrz i kłaniali się przed nią, całowali i żegnali się, po czym przechodzili do dalszego pochodu, z którym okrążali w wolniutkim tempie świątynię. Niektórzy pobożnie na klęczkach trzykrotnie. Starsze osoby pousiadały na ławkach wokół, paląc trzymane w rękach świece.
Panichida odbywała się w skupionej ciszy, nad którą górowały piękne męskie głosy chóralnie odpowiadające batiuszce na modlitwę. Towarzyszyło temu pobrzękiwanie kadzidłami, a tłum żegnał się co chwila. W pewnym momencie odniosłam szczególne wrażenie, hm, pierwotności. I pamiętam ciągle dziwne spojrzenie starej kobiety siedzącej na ławce, z zakrytą chustką twarzą. Uch, pomyślałam ni stąd ni zowąd, że to szeptucha i z oczami uciekłam, bo nie wytrzymałam napięcia.
Nabraliśmy wody do przywiezionych ze sobą butelek i umyliśmy się w strudze, wycierając się specjalną chusteczką, która potem została na krzaczku wraz z setkami innych takich chusteczek.
Od kilku dni cierpiałam na "zimne serce". Jakiś taki chłód wewnętrzny od środka połączony z lekkim nerwobólem i trudnym pełnym odetchnięciem. Może po zmoknięciu na deszczu mi się to zrobiło, a może jakieś cudze sprawy przejęłam, co mi się zdarza.
No, i dzisiaj zimne serce gorące jest jak dawniej, ha! Mniszki spalają owe chusteczki w specjalnym piecu i przy modlitwie, palą wraz z nimi dolegliwości, grzechy, winy, smutki, i one odchodzą w niebyt.
W końcu to Spas!

16 sierpnia 2011

Taka karma

Pogoda spochmurniała, a nawet nieco dżdżu zesłała, więc pranie zwolniło tempo schnięcia i dziś stieralnaja maszyna miała wolne. Za to pojechałyśmy do drugiej wsi i zakupiłyśmy nieco worków owsa (po 60 zł za kwintal) dla naszego stada. Żytkiem to one się nie napasą zimą zbytnio, choć mam zamiar je skarmić w zupełności i wykorzystać skąpe (ale za to ekologiczne!) dary naszego poletka. Trochę na mąkę i chleb też stanie.
Po powrocie nie doliczyłam się jednego malucha z zielononożnych kurcząt od kwoki. Zostało siedem. Pewnikiem jastrząb albo krogulec sobie zaszalał.

15 sierpnia 2011

Dłubanina codzienna

Oto tabliczki stosowane do tkania krajek oraz takowa krajka, aninego wyrobu, z prostym wzorem, tzw. "ptaków".

Poniżej zaś powstające powolutku kolejne dzieło chodnikowe, już na naszych krosnach.




14 sierpnia 2011

Automaty na wsi

Dopiero wczoraj był czas pojechać do Hajnówki i odebrać ze sklepu kupioną internetowo pralkę. Marki Whirlpool, w promocji tańszej o stówkę. Brudów narosło w koszu tyle, że przestał się domykać, a czystych ubrań na zmianę brakować w szafie.

Na naszej wiosce, od czasu pociągnięcia wodociągu stopniowo zaczyna się modernizacja. Np. pani Marusia zarządziła, że w chacie ma być łazienka, bo ona chce przed śmiercią zażywać jeszcze prysznica, korzystać z kibelka bez wychodzenia na dwór i... to już kompletna rewolucja, mieć prawdziwą stieralnuju maszynu, awtomat, żeby przestać się męczyć.
- Niekotoryje gawariat, szto my staryje, nam nie treba uże niczewo. No, ja dumaju, a szto budiet, kak my pażywiom s diedom sto liet? U mienia eto jeszczo dwadcat liet! - mówi na pół żartem w swoim białoruskim rosyjskim.
Inne starsze gospodynie piorą tradycyjnie. W pralce Frani, wstawionej do letniej kuchni. Ciągną do niej wodę ze studni pompką elektryczną szlauchem albo noszą wiadrem. Wylewają prosto na podwórze.
Słyszałam w moich stronach o jednym, co automat podłączał sobie do kranu, a rurę z wypływającą wodą wystawiał po prostu za próg domu, ale tutaj takiego wygodnictwa nie spotkałam.
Myśmy też prały w takiej po-babcinej praleczce na początku naszego zamieszkiwania na Podlasiu, bo choć woda była w chacie dąbrowianej, to nie było żadnego odpływu i trzeba było wszystko dopiero zorganizować, czyli zbudować instalację.
Dzisiaj odbyło się uroczyste odpalenie naszej nowej stieralnoj maszyny. Działa. Pogoda zdatna na suszenie, więc mimo niedzieli przybywa wypranych ubrań na sznurze rozwieszonym pomiędzy akacjami za domem...
Ja zaś warzę kolejne przeciery pomidorowe.

13 sierpnia 2011

Słoma w stodole

Wczoraj niespodziewanie rozbuchała się prawdziwie żniwna, słoneczna spiekota. I całkiem bez zapowiedzenia zjechał z drugiej wsi chłop z maszyną do kostkowania, umawiany ponad tydzień temu. I niewiele gadając ruszył w pole i skostkował naszą słomę żytnią, zalegającą cierpliwie na rżysku.
- Dziś można. Jest w porządku - orzekł. Nawet nie sprawdzając wilgotności.
Ledwie skończył, już drugi rolnik z naszej wioski go przechwycił, a potem trzeci. I cały dzień zwożono słomę do stodół tam, gdzie już skoszone. Bo niektóre pola jeszcze są zbożne. Rolnicy wstrzymują się jeszcze, czekając na kilka dni pogody, żeby owies zebrać.
Ledwie chłop z kostkarką pojechał dalej na wioskę, zastukał do drzwi Sławko Starszy.
- My zaraz przyjedziemy z Big Johnem, zebrać. Za pół godziny.
W tym czasie Ania lepiła garnuszki w GOK-u, a ja kontrolowałam sprawy i donosiłam, jak się mają przez telefon.
Wieść o zwożeniu słomy przygnała szanowną ceramiczkę do domu. Raz dwa przebiegła się po polu i ułożyła kostki tak, żeby było można łatwiej i szybciej zebrać, a potem pojechała na rowerze do Big Johnny`ego. Ekipa, składająca się z jego syna i Kościka do pomocy zaraz zjechała i w pół godziny poradzili sobie ze zwiezieniem kostek (jedna fura wyszła, ze 100 sztuk) i władowaniem ich pod dach stodółki. Resztę, która się nie zmieściła, Ania wpakowała do lamusa. To, co się rozwaliło poszło od razu na ściółkę do obory i kurnika. Udało się.

Ja tymczasem przygotowałam kolejną partię pomidorów, sparzyłam, obrałam je ze skórki i pokroiłam. Rozpaliłam pod kuchnią i uwarzyłam kolejny przecier pomidorowy. No, z tego był gorący prysznic po ciężkiej robocie w polu...

11 sierpnia 2011

Ład jest w nas, sercach ludzi

Anna znów warsztatuje u Jurka z Lipowej i lepi. Uczy się i uczy przyklejać ucho do kubka, dzbanka. Jutro wypalanie w piecu. Już kupionym GOK-owskim, elektrycznym. Pogadaliśmy sobie dzisiaj z Jurkami, bo zjechali całą rodziną, obejrzeć kozy i kury, dzieciaki były mocno zaciekawione. Mam wniosek z obserwacji życiowych, ostatnich i nie-ostatnich. Że są dzieci ludzkie i nie-ludzkie. Te były ludzkie, uff! Pobawiłam się trochę w zakluczanie i odkluczanie wielkich starych drzwi w zamkowym więzieniu niewidzialnym zaczarowanym kluczem, jak za niedawnych dawnych lat z moim siostrzeństwem, licznym, szalonym i rozbrykanym, niewątpliwie ludzkim. Dzieciaki wpałaszowały kanapki z serem, rodzice opowiadali o swoich planach: ziemia, wioska, eko-wioska, praca, glina, własny ogród. Poddasze ożyło, harmider był nie do opisania zabawny, a rodzice cierpliwi (choć czasem zmęczeni). I znów wieści o innych, co się przenieśli z miast, są tu i tam, utknęli w trudnej sytuacji, borykają się itd. Znamy to, łoj, znamy. Trudy zimy, lata, grudy, chłodu, zmarzniętej wody, niewydajnej ziemi, zepsutego samochodu. Ale nikt nie chce z powrotem do miasta, nikt nie chce na nowo łatwych cywilizacyjnych "wygód". Czemu? Oto jest pytanie. Wieś dla niebogatego mieszczucha (pozorne bogactwo po zakupie siedliska najczęściej się kończy i człowiek zostaje sam na sam z przestrzenią, pustką perspektyw i głodnym brzuchem) jest szokiem. Trzeba determinacji, nieraz absolutnej, żeby się utrzymać i przetrzymać pierwsze najtrudniejsze lata. Trzeba mieć coś chłopskiego we krwi, w tradycji rodziny, albo chociaż... ziemski znak zodiaku. I tak toczymy swoje sprawy, dalecy od siebie, zrozumiali dla siebie od razu, wśród różnych jakże podobnych okoliczności... Takie wieści wspierają, łagodzą, jakoś łączą. Poddasze się sprawdziło jako przestrzeń dla większego towarzystwa, rozgadania, różnych działań. A na koniec wymiana prezentów czyli wartości, kubków, dzwonków, pomidorów... bezpieniężna, pośród latających nad głowami w zapadającym zmierzchu nietoperzy.

10 sierpnia 2011

Je się

Ochładza się. Pada co najmniej raz dziennie rzęsista ulewa. Tym sposobem słoma wciąż leży na polu i nie daje się skostkować i zebrać do stodółki. Być może nie uda się to w ogóle.
Spędzam dnie na kucharzeniu. Dzisiaj przy rozpalonej kuchni. Na płycie twaróg w kamionce się warzył i w garnku pomidorowy "przecier". Ten przecier to taki nieprzecierany, rozgotowane pomidory bez grama wody, na gorąco zawekowane w słoiczkach. Jeden taki dodany do rosołu daje wyśmienitą zupę pomidorową, albo wypity wprost z dodatkiem soli i pieprzu okazuje się świetnym naturalnym sokiem pomidorowym. Oczywiście, z własnych pomidorowych zbiorów. I Hortexy niepotrzebne.
Kilka dni temu starłam wszelkie zalegające w domu resztki serów, także tych niedorobionych, wyschniętych i niedojedzonych i rozpuściłam je w garnku stojącym w tzw. kąpieli, tj. w drugim większym garnku z gotującą się wodą. Serów żółtych, mniej żółtych i twarogu. Dodałam łyżeczkę sody, łyżkę masła, garść kminku i żółtko z jaja Zielonej Nóżki. Kiedy masa zrobiła się spójna, kleista i dostatecznie plastyczna przeniosłam ją łyżką do miseczek, gdzie zastygła jako "ser topiony" (raczej "stopiony"). Kroi się go, a nie smaruje, więc dlatego mówię, że raz stopiony został i dalej już się nie topi. Mniam. Właśnie kończymy trzecią michę i szykuję się do następnego dzieła tego typu.

Lubię, gdy w tak chłodne już po jesiennemu dni w domu robi się ciepło, a w jego hydraulicznych żyłach płynie prawie wrzątek. Gorąca kąpiel pozwala wygrzać zziębnięte kości i ciepła płyta - wysuszyć znalezione rano w lesie grzyby i stary chleb dla kóz.

8 sierpnia 2011

Wieś spokojna...

Rżysko na polu uwolniło nas od czasochłonnego obowiązku wypasania kóz pod kontrolą, aby nie wlazły w żyto. Teraz już pasą się na przestrzeni całego gospodarstwa całymi godzinami, najadają do syta tego, co chcą i dają tyle mleka co w maju. Czyli jakieś 14-15 litrów na dzień. Jak na nasze nierasowe stadko to bardzo dobry wynik, bo średnia to prawie 2 litry na kozę.
Ania studiuje teraz na warsztatach w GOK-u sztukę tkania krajek na tabliczkach.
Wciąż nie możemy wrócić do codziennego rytmu pracy remontowej i wykończeniowej...

Doszłam do wniosku po dokładnej obserwacji Kici, że jest to leciwa już koteczka, stąd wydała mi się na początku młoda, bo drobna... Okrzyki bólu już prawie nie występują, tylko, gdy się drapie czasem w ucho. To pewnie skutki jakiegoś zapalenia uszu. Które stopniowo zanika. Powolutku zaczyna coraz ufniej wychodzić z ukrycia, przechadza się i przesiaduje na podwórzu, pozwalając wymijać się blisko różnym zwierzętom, asystuje też nam przy porannym i wieczornym udoju (dostaje wtedy swoją miseczkę świeżego mleka). Potrafi dopominać się o jedzenie i cieszy się, że ją rozumiem i zaraz wynoszę jakiś smakołyk, który z apetytem zjada - dla bezpieczeństwa od psów i kur - na daszku drewutni. Polubiłam ją. Jest skromna, miła, inteligentna, umie obserwować, zna życie od najtrudniejszej strony, ale nie przestała wierzyć w dom i człowieka. Jest mądra. Tak jak Kocia Babcia, której szczątki spoczęły pod dębem na Dąbrowie w 2005 roku. Ale nie aż tak stara (Kocia Babcia zeszła z tego świata w wieku 20 lat), choć ma już moim zdaniem więcej, niż 10.

7 sierpnia 2011

Nauka rzemiosła

Najpierw przy pomocy pani Heli ustawiłyśmy nabyty warsztat tkacki wstępnie na tarasie. Była to chwila zapoznania się z jego częściami składowymi i konstrukcją. Rozkładanie i składanie go na części było kiedyś częstą praktyką, przenoszono go z pomieszczenia do pomieszczenia, od domu do domu. Ostatnie 40 lat spędził w stodole.
Zrobiony ręką stolarza zajmującego się zawodowo wytwarzaniem takich warsztatów, w latach 20-tych ubiegłego wieku, z drewna jesionowego, prezentuje się nadal znakomicie.
Niedawno przyszedł czas kolejnych przenosin warsztatu na miejsce docelowe. Postanowiłyśmy ustawić go na poddaszu i tam zaopatrzyć w osnowę.
Nie jest to łatwe, wymaga wiedzy i praktyki. Na Podlasiu, w naszej i sąsiednich wsiach wciąż żyją kobiety, które znają sztukę tkania i umieją to robić. Właściwie w każdym gospodarstwie były lub nadal są (schowane gdzieś na strychu albo w stodole) stare warsztaty tkackie, a gospodynie umiały tkać, nauczyły się tego od swoich matek i babek, i tkały - dywany, płachty, chodniki, pasiaki, tkaniny lniane - dla swego domu i rodziny.
Odtworzenie całego procesu, aby go sobie przyswoić, wymagał od nas (a właściwie Ani, najbardziej sprawą zainteresowanej) kilku skoordynowanych i zaplanowanych działań.

A zaczęło się tak...


Oto pani Nadzia z drugiej wsi snuje nici na snowalnicy. Aby potem móc je - jak struny w instrumencie muzycznym - nałożyć na wałek w warsztacie i rozciągnąć we właściwy sposób poprzez nicielnicę i berdo.


A następnie trzy umówione wcześniej i zebrane na poddaszu kobiety (Ania, pani Nadzia i Nina) zabrały się wspólnie za nakładanie osnowy na warsztat.


Mistrzynią główną była przez dwa popołudnia pani Nadzia. Szczęśliwa, że może się swoim doświadczeniem i wiedzą z kimś chętnym do nauki podzielić...


Warsztat już w pełni uruchomiony rozpoczął pracę. Nie ma jeszcze na nią zbyt wiele czasu, ten przyjdzie pewnie jesienią, zimą, ale chodnik już się plecie...

6 sierpnia 2011

Po żniwach


Żniwa pomyślnie, acz nie bez przygód typu wymiana pasów, spawanie pękniętego w trakcie koszenia łańcucha, przykręcanie śruby i przerwy na jedną noc się nie obyło. Kombajnował Big Johnny. Z pomocą syna i Kościka. Jak widać: konsekwentnie wspieramy swoich z wioski w każdej możliwej sprawie.
Zbiory marne. Mniej, niż jedna tona. Ziarno dobre, twarde, zdrowe i duże. Tylko mało.
Ruja: Luba, Mała Kazia, Misia i Zosia.
Po cieczce Koli przyszła cieczka Miłej. Wizyty okolicznych psów trwają notorycznie.
Jastrząb zabił i częściowo zjadł białego kurczaka, leghorna. Zostały cztery.

4 sierpnia 2011

Spotkania bliskiego i dalekiego stopnia

Trwają spotkania z ludźmi (miastowymi) przypływającymi parami właściwie codziennie. Rozmowy, ich ciekawość. Wynika z tego, że obecne pokolenie mieszczan w większości zatraciło już związki rodzinne ze wsią i jest to dla nich terra incognita. Chcą ją poznać, czy raczej roz-poznać na nowo, jakimś takim wewnętrznym pędem instynktu samozachowawczego. U niektórych motywem jest uświadomiony lęk przed dalszym biegiem spraw i życia w mieście, u innych - sentyment, moda, niezobowiązujący pomysł. Niektórzy dziwią się, jak można było mieszkać w Warszawie i wybrać tak zapadły kąt do życia i prosperowania. Dopytują się o współżycie z autochtonami, jakby ci byli dzikusami z buszu, których trzeba oswajać przy pomocy zapałek i świecidełek. 
Są też tacy, którzy postanowili przenieść się i już są na skraju podjęcia wiążącej decyzji. Mają pewne pojęcie o życiu wiejskim, bo już go nawet doświadczają, ale w ich wypadku są kruczki typu: wegetarianizm, a chęć hodowania kur. Ekowioska jawi się rajem na ziemi, bo wegetariańskie dzieci nie będą kosmitami w gromadzie podobnych sobie rodzin. 
Są też zwykli turyści penetrujący Podlasie jak zadziwiającą i wciąż żywą Krainę Przodków (tu dowiedziałam się, że Podlasie jest o wiele ciekawsze od np. Roztocza). 
I ciągle to samo. Skrępowane spojrzenie rzucane na kupę gnoju, czekającego na rozrzucenie jesienne na polu, ostrożne stąpanie po obejściu, aby nie wdepnąć w śliskości zostawiane przez ptaki (albo na odwrót: brak owej z powodu nieświadomości tej możliwości), umęczenie muchami, osami i komarami, zadziwienia z powodu bliskości zwierząt i ich wścibskiej wszędobylności. Uczę się już nie dziwić. Że można być aż z tak daleka, tak innym, tak sterylnie oddzielonym od świata przyrody. I ludzi wsi. 
Spis ważniejszych wydarzeń ostatnich: 
- uruchomiłyśmy warsztat tkacki na poddaszu. W wolnej chwili puszczę reportaż z tego epokowego wydarzenia, uwiecznionego nawet na filmie. 
- w Czeremsze odbyły się w zeszłą niedzielę ukraińskie Dżereła, trzeba było zajrzeć i było miło, mimo deszczu. - wczoraj byłyśmy na koncercie Czeremszyny w Policznej w ramach festiwalu teatralnego "Wertep". Odbył się w niewielkiej sali wiejskiej świetlicy z kiepską akustyką, ale zespół świetnie złapał kontakt z miejscowo-turystyczną publicznością i bisował kilkakrotnie. 
- odbywa się kozia ruja, po Dziuni - Kazia i Białaski.

1 sierpnia 2011

Lepienie z gliny

Zajrzyjcie na warsztaty lepienia z gliny, które odbyły się w czeremszańskim GOK-u pod okiem Jurka z Lipowej.




Ania przyniosła z nich własnoręcznie ulepioną i wypaloną w gazowym przenośnym piecu (nowym nabytkiem domu kultury ma być piec elektryczny) miseczkę oraz trochę ozdobnych guzików-medalików. O, właśnie takich:


Piec gorzał prawdziwym ogniem...




A oto inne gliniane cuda, autorstwa samego mistrza, z niego wyjęte: